— Czy pamięta pan, co mówi Szatan w Raju utraconym, gdy przeleciawszy nad niezmierzoną otchłanią, zbliża się ku ziemi i dostrzega pierwszych ludzi, których pragnie zniszczyć? Myślę, że w tej chwili nasz morderca mógłby powiedzieć niemal to samo.
— Nie przypominam sobie tego dokładnie… — Barclay potrząsnął głową. — Milton zawsze nudził mnie trochę, jeśli mam być szczery.
— Lęka się — powiedział Joe pochylając się blisko ku niemu i mówiąc głośno wprost do jego ucha. — Lęka się, gdyż wie, że sprawiedliwość dosięgnie go wszędzie! I dlatego, choć jest pozornie wolny, pojmuje, że nie ma dla niego bezpiecznej kryjówki ani prawdziwej ucieczki:
Gdziekolwiek zwrócę lot, tam czekać będzie
Gniew nieskończony, nieskończona rozpacz!
Gdziekolwiek zwrócę lot, tam wszędzie piekło.
Piekło jest we mnie, a na dnie otchłani.
Głębsza, ziejąca czeluść się otwarta,
Przy której piekło dręczące jest niebem.
Zmiłuj się wreszcie! Czyż nie ma już miejsca
Dla mej pokuty i dla wybaczenia?
Nie ma, zostało jedynie poddanie
I lęk przed hańbą, która mnie okryje
Wśród duchów w dole…
Alex zamilkł.
— Tak, teraz przypominam sobie — Barclay skinął głową. Spoważniał nagle. — To straszne… — powiedział tak cicho, że Joe przyglądający mu się spod oka, mógł pojąć jego słowa jedynie odczytawszy je z ruchu warg.
Profesor wyprostował się i przesunąwszy wyżej leżący na kolanach neseser, oparł na nim lekko ręce, jak gdyby zapominając o tym, że dotąd piastował go jak niemowlę. Oczy jego powędrowały ku oknu i pozostały w nie wpatrzone.
Joe znowu się rozejrzał. Dziewczyna po lewej nie zmieniła pozycji. Wydawało się, że cierpi, twarz jej stała się jeszcze bledsza, ale najwyraźniej walczyła wytrwale, nie wiedział tylko, czy z atakiem histerii, czy z falą mdłości. Stewardesa podeszła ku niej i pochyliwszy się, powiedziała coś.
Dziewczyna otworzyła oczy i próbowała się uśmiechnąć. Skinęła głową, zapewne na znak, że nie trzeba się o nią martwić, bo da sobie radę.
Joe znowu zerknął ku profesorowi, który nadal wyglądał przez okno, jak gdyby straciwszy chęć do dalszej rozmowy. Przymknął oczy. Burza trwała dalej, ale odniósł wrażenie, że podmuchy jej są nieco lżejsze. Zbyt długo sam był pilotem, aby nie wyczuć, że maszyna wydostała się już z wewnętrznej strefy nawałnicy. Bezwiednie niemal powtórzył w myśli cytat z Miltona. Trudno mu było nawet powiedzieć, kiedy się to rozpoczęło. Ale w pewnej chwili zaczął doznawać uczucia niepokoju… Musiało to chyba dotyczyć czegoś, co stało się tuż po odkryciu zbrodni albo w czasie przesłuchiwania tych dwojga… A może to było wcześniej…?
Siedząc nieruchomo na rozkołysanym fotelu zacisnął jeszcze mocniej powieki i zaczął zastanawiać się gorączkowo. Tak, na pewno czyjeś słowa albo jakieś fakty uderzyły go jako nieprawdziwe… A może to było wczoraj wieczorem? I czy było coś, co ktoś powiedział? Jakieś słowa? A może coś co dostrzegł…? Coś, na co świadomość nie zareagowała, ale co zostało zanotowane w mrocznych komnatach podświadomości, w owym niezależnym od woli człowieka królestwie, mieszczącym się w głębi jego istoty? Wiedział, że te słowa, czy te obrazy, są ukryte tuż, tuż, na krawędzi pamięci i jeśli potrafi je przywołać, ukażą się ostro i wyraźnie wraz z towarzyszącymi im okolicznościami.
Samolot zanurzył się nagle w niemal nieprzenikniony mrok. Deszcz siekł ostro, ale wicher nie uderzał już tak gwałtownie.
Joe otworzył oczy i przymknął je ponownie. Profesor odwrócił twarz od okna i uśmiechnął się do niego. Alex oddał uśmiech, ale otworzywszy klamrę pasa, wstał. Chciał być teraz sam, póki… Wkrótce powinni być w Nairobi, jeśli samolot nie zmienił nieco kursu w czasie burzy. Nim to nastąpi, chciał zrozumieć, jak to się stało.
Przeszedł ku tyłowi kabiny i opadł na swój fotel. Pan Knox nadal leżał tam, gdzie dosięgło go ostrze sztyletu, ale koc zsunął mu się z twarzy, a jedna z rąk opadła i kołysała się teraz lekko i zgodnie z ruchami kabiny.
Joe wstał, ujął tę zimną rękę i zgiąwszy ją z trudem, wsunął pod koc, który na powrót naciągnął na twarz umarłego. Wrócił na miejsce.
Zaledwie usiadł, o mało nie podskoczył do góry! Wiedział już! Wszystko pojawiło się przed nim niespodzianie, jak gdyby ktoś rzucił snop światła na leżącą w mroku otwartą książkę.
Zmarszczył brwi i uniósł je ku górze ruchem, jakim młodzi niedoświadczeni aktorzy zwykle wyrażają na scenie zdumienie. Ale nie był zdumiony. Tak, to miało znaczenie. Musiało mieć znaczenie. Ale jakie? Odpowiedź była prosta: jeżeli to miało znaczenie, mogło ono być tylko jedno.
— Ale to jeszcze nie są dowody — mruknął. — To nie są żadne dowody…
Nagle mrok za oknami zaczai się przecierać. Rozjaśniło się i w pewnej chwili samolot wypłynął z ciemnej, skłębionej, otaczającej go masy i znalazł niespodzianie pomiędzy białymi, postrzępionymi obłoczkami. Jeszcze chwila i zabłysło słońce, jak gdyby wynurzyli się z tunelu.
Joe zerknął na zegarek. Nie do wiary, ale minęło dopiero dziesięć minut od chwili, gdy rozpoczęła się burza! Kołysanie ustało niemal zupełnie, tak nagle, jak się rozpoczęło. Zgasły światła nad przejściem. Kabina była pełna słońca.
Alex na pół uniósł się z miejsca i rozejrzał. Napis nad drzwiami kabiny zgasł. Z ulgą sięgnął do kieszeni i wyciągnął paczkę papierosów. Ale zanim zdążył zapalić, drzwi od pomieszczenia pilotów otworzyły się i wszedł Grant.
— Już po wszystkim! — powiedział pogodnie. — Teraz nie będzie żadnych atmosferycznych niespodzianek do samego Nairobi, tak przynajmniej podają stacje meteo z ziemi. Mam nadzieję, że wszyscy państwo dobrze znieśli tę burzę. Nie była wielka ani długa, ale kołysało dość ostro, jak zwykle między zwrotnikami.
Urwał, jak gdyby przypominając sobie, że przyszedł tu, aby być świadkiem śledztwa dotyczącego morderstwa na pokładzie tego właśnie samolotu. Podszedł do Alexa i usiadł przed nim.
— Panie Roberts… — powiedział Joe unosząc się z miejsca. — Kiedy wybuchła burza, zaczęliśmy mówić o depeszy z Johannesburga…
Młody człowiek, usłyszawszy swoje nazwisko, wstał z wolna i zajął poprzednie miejsce, wsparty plecami o przednią ścianę kabiny.
— …Wiem z telegraficznego raportu, który mi tu wręczono, i nie mam powodu ukrywać tego przed panem, że niemal spóźnił się pan, po pierwsze dlatego, że choć wyznaczono dzień zwolnienia pana na wczoraj, to jednak ktoś w zarządzie więzienia nie dopełnił na czas jakichś formalności, a po drugie, ponieważ urzędnicy celni na lotnisku otrzymali rozkaz przeprowadzenia dokładnej rewizji pana osoby. Został pan skazany pod zarzutem popełnienia kilku kradzieży nie szlifowanych diamentów, których później w większości nie odnaleziono. A zwolniono pana pod warunkiem natychmiastowego opuszczenia Unii Południowej Afryki. Ponieważ rodzinie pana przekazano wszystkie przedmioty znajdujące się w zajmowanym przez pana mieszkaniu w Johannesburgu jeszcze w czasie pańskiego uwięzienia, wolno panu było mieć przy sobie jedynie to, co wychodząc podjął pan z więziennego depozytu plus czek podróżny na sumę trzydziestu funtów angielskich, który doręczono panu w kancelarii. Został on przesłany tam z Londynu przez pańskiego ojca. W depeszy otrzymałem wykaz przedmiotów, które znajdowały się w pańskim posiadaniu, gdy poddano pana rewizji na lotnisku: prócz czeku, o którym była już mowa, miał pan przy sobie zapalniczkę, grzebień, chustkę, paczkę papierosów i zegarek na rękę marki „Chronos”. Czy się zgadza?
— Najzupełniej. Mogę tylko podziwiać sprawność tych panów i ich niezawodną pamięć, chociaż, gdyby pozwolono mi wyrazić zdanie w tej materii, wolałbym, żeby ją ćwiczyli na sonetach Shakespeare’a na przykład, a nie na mojej osobie, którą oglądali zresztą po raz ostatni w życiu.