— Zdaję sobie sprawę z tego, że gdyby pan mógł udowodnić to oskarżenie, przedstawiłby je pan sądowi, aby zdjąć z siebie karę za niezawinione grzechy. Czy można więc wierzyć, że teraz podejmie się pan udowodnienia nam winy pana Knoxa, zważywszy w dodatku, że oskarża pan umarłego człowieka, który nie może powiedzieć słowa na swoją obronę?
— Ma pan słuszność — Roberts lekko wzruszył ramionami. — Gdybym był w stanie udowodnić, kto wsunął mi te kamienie do kieszeni płaszcza, nie siedziałbym przecież w więzieniu. To chyba logiczne, prawda? Ale nie prosił mnie pan o dowody, a jedynie pytał pan, dlaczego Knox mógł się mnie obawiać. Odpowiedziałem panu zgodnie z prawdą. To wszystko.
— Niezupełnie… — Alex rozłożył ręce przepraszającym ruchem. — Pana opowieść nie posuwa, na razie, ani o włos naszego dochodzenia. Myślę, że istotne byłoby, gdyby zechciał nam pan powiedzieć, skąd pan wie, że to właśnie Knox podrzucił panu te diamenty i dlaczego miałby tak zrobić?
— Nie jest to dla mnie żadną tajemnicą. Knox był zagranicznym przedstawicielem kopalni i jak inni nasi przedstawiciele miał dostęp do sortowni, aby móc orientować się na bieżąco w produkcji i wiedzieć z grubsza, jak wygląda towar, który będzie proponować nabywcom. W każdej kopalni przedstawiciele należą do najbardziej zaufanych ludzi. W kilka miesięcy po moim przystąpieniu do pracy dokonano na terenie „Flory”, a ściślej biorąc sortowni, dwóch kradzieży. Sortownia jest tak dobrze strzeżona przez straż i systemy alarmowe, że nie mogło być mowy o wtargnięciu złodziei z zewnątrz i niepostrzeżonym ich wymknięciu się. Złodziejem więc mógł być albo jeden z sortowników, albo któryś z przedstawicieli, bądź też dyrektorów kopalni. To ostatnie należało od razu odrzucić jako zupełnie nieprawdopodobne. Rozpoczęto drobiazgowe dochodzenie, bardzo niemiłe dla wszystkich zainteresowanych, ale sprawa utknęła w martwym punkcie ze względu na absolutny brak śladów, które prowadziłyby w jakimkolwiek kierunku. I na tym prawdopodobnie skończyłoby się, gdyby nie to, że jako młody i bardzo głupi człowiek zapragnąłem na własną rękę wykryć sprawcę. Ponieważ wiedziałem, że to nie ja jestem złodziejem, a pozostali dwaj sortownicy nie byli kolejno obecni podczas obu kradzieży, więc żaden z nich nie mógł być winien w obu wypadkach. A że trudno było przypuścić, aby w sortowni działało dwóch nie wiedzących o sobie nawzajem złodziei, więc zwróciłem uwagę na zagranicznych przedstawicieli kopalni. Drogą eliminacji doszedłem do wniosku, że tylko Knox był na terenie kopalni podczas obu dni, gdy popełniono kradzieże. W czasie obu tych wizyt zaglądał do sortowni. Wydarzenia te były odległe od siebie o ponad miesiąc, więc odtworzenie wszystkiego zajęło mi trochę czasu. Na moje nieszczęście nie zawiadomiłem dyrekcji o tych wnioskach, bo… — znowu urwał i uśmiechnął się z ironią, której ostrze kierował przeciw sobie samemu — …chciałem pokazać wszystkim, jakim jestem inteligentnym, spostrzegawczym i godnym zaufania młodym człowiekiem. Miałem wielkie aspiracje, przyjechałem tu, żeby się dokształcić klasyfikując setki i tysiące diamentów. Wiele się nauczyłem zresztą. To bardzo ważne wiedzieć, co pozostanie po oszlifowaniu z wielkiego surowego diamentu. Oczywiście nigdy nie ma pewności, ale dobry fachowiec może wiele przewidzieć. Przepraszam, nie o tym miałem mówić, ale chcę wyjaśnić przyczyny, dla których wszystko odbyło się tak, jak się odbyło. Gdy doszedłem do wniosku, że najprawdopodobniej udało mi się wykryć złodzieja, choć nie złapałem go za rękę i nie mam żadnych bezpośrednich dowodów przeciw niemu, ucieszyłem się. Pomyślałem o ojcu i o tym, jak będzie ze mnie dumny. Mieliśmy nieposzlakowane nazwisko, nasz zakład obróbki drogich kamieni równy jest, gdy chodzi o jakość wykonania, najlepszym domom szlifierskim Amsterdamu. I zawsze uchodziliśmy za uczciwych kontrahentów. Zależało mi na tym, aby kierownictwo kopalni „Flora”, tak blisko z nami związanej, pamiętało mnie jako bystrego młodzieńca, na którym można polegać. To powinno było przynieść owoce w przyszłości… Mój Boże! — machnął ręką. — I właśnie kiedy siedząc samotnie w sortowni rozważałem to wszystko, drzwi otworzyły się i wszedł pan Richard Knox, który tego dnia powrócił z jednej ze swych zagranicznych podróży. Powiesił swój płaszcz obok mojego na wieszaku, a później obszedł wraz ze mną stoły sortownicze, oglądając kamienie. Braliśmy je do ręki, pokazywałem mu sam niektóre, godne uwagi. Udawałem, oczywiście, że nie interesuję się jego poczynaniami, ale nie spuszczałem oka z jego rąk. Najbardziej zdumiewające jest to, że nawet dziś gotów byłbym przysiąc, że nie udało mu się ukryć żadnego, najmniejszego nawet kamienia. Wreszcie odszedł w stronę wieszaka, a kiedy wkładał płaszcz, ja jeszcze przez chwilę zajęty byłem układaniem na stołach poruszonych przez nas i już przesortowanych kamieni. Był to jedyny moment, kiedy mógł mi włożyć — i z całą pewnością włożył — do kieszeni te diamenty, które później tam znaleziono… To ten sam płaszcz, który tu wisi w tej chwili. Wyszliśmy razem. Zamknąłem drzwi, uruchomiłem system alarmowy i trzymając klucz w ręce, a płaszcz przerzucony przez ramię, ruszyłem wraz z Knoxem korytarzem do pokoju strażników, gdzie oddałem klucz do kasy pancernej, z której braliśmy go każdego ranka. Chciałem pojechać na późny lunch do śródmieścia, ale Knox zaprosił mnie do małej restauracyjki tuż za bramą kopalni. Zgodziłem się oczywiście. Zależało mi na zawarciu z nim bliższej znajomości. Był jowialny, uśmiechał się i żartował przez cały czas, gdy szliśmy ku bramie przez podjazd dla aut. Zawsze lubił wiele mówić. Gdy doszliśmy do bramy, strażnicy poprosili mnie do pokoiku wewnątrz wartowni. Wyrywkowe rewizje były w kopalni dość częste i nikt nie traktował ich jako objawu braku zaufania. W końcu „Flora” była dość niecodzienną kopalnią i rządziła się od dnia powstania własnymi prawami. Dlatego nie powziąłem — w pierwszej chwili najmniejszych podejrzeń. Jeden ze strażników wziął mój płaszcz do ręki, wsunął dłoń do kieszeni i wyjął z niej garść nie oszlifowanych diamentów!… Później, już w czasie procesu, dowiedziałem się, że Knox podejrzewał mnie od pierwszej chwili i dał o tym znać dyrekcji, a poza tym śledził mnie na własną rękę… I to właśnie było okropne… On przedstawił całą sprawę dokładnie tak, jak ja mogłem, chciałem przedstawić, zamieniwszy nasze role! Z tą różnicą, że diamenty znaleziono przy mnie, a nie przy nim! W mojej obecności zeznał, patrząc w oczy zasłuchanych sędziów, że wziął sobie za punkt honoru odkryć sprawcę obu kradzieży, które pośrednio obciążały honor jego i wszystkich uczciwych pracowników kopalni, póki sprawca znajdował się na wolności. Do owej chwili niczego jeszcze nie rozumiałem. Wydawało mi się, że śnię, a Knox jest także ofiarą jakiejś okropnej pomyłki, która pogrążając mnie, zmusza go do mylnych wniosków. Ale gdy powiedział w końcu, że zauważył, jak chowałem ukradkiem te diamenty, a później umówionym znakiem zaalarmował strażników, pojąłem wszystko. Knox był swego rodzaju geniuszem: kradł i równocześnie stworzył złodzieja, który miał odpokutować za jego winy i zapewnić mu zupełną bezkarność. Wybór jego padł na mnie, który byłem młodym, głupim cudzoziemcem, a więc idealną ofiarą. Na procesie nie powiedziałem ani słowa o tym, co myślę naprawdę. Nikt by mi zresztą nie uwierzył, a obrona moja wyglądałaby na naiwną i obrzydliwą próbę przerzucenia występku na barki uczciwego pracownika kopalni, który wytropił moje łotrostwo… — roześmiał się cicho. — Jak mogliby mi uwierzyć? Pogorszyłoby to jeszcze moją sytuację w oczach sędziów. Przecież nie zawiadomiłem nikogo wcześniej o moich podejrzeniach, a to właśnie było moim pierwszym obowiązkiem. Po aresztowaniu było więc za późno na jakiekolwiek przeciwdziałanie. Na szczęście uwierzył mi mój ojciec, gdy przyjechał tu i uzyskał widzenie ze mną. Opowiedziałem mu o wszystkim. Obiecał, że postawi ziemię i niebo na głowie, a oczyści moje imię. Ale jak się wydaje, jowialny pan Knox był znacznie sprytniejszy niż my obaj… do czasu, oczywiście, bo albo odnalazła go któraś z jego ofiar, albo natrafił na kogoś o wiele gorszego niż on sam.