Выбрать главу

— Przepraszam panią… — i odwrócił głowę ku oknu.

Dopiero wtedy wzrok kobiety ześlizgnął się z jego twarzy. Patrzyła teraz na Alexa.

— Słucham pana?

Joe z trudem ukrył rozbawienie. Widok tego kolosa, tak zupełnie bezradnego i osadzonego w miejscu, jak gdyby był kilkuletnim chłopcem, pozwolił mu na parę sekund zapomnieć, gdzie jest i do czego zmierza. Ale szybko powrócił do rzeczywistości:

— Z biletu pani wynika, że zamieszkuje pani w Birmingham, w Anglii. Przed miesiącem zamówiła pani bilet powrotny z określonym ściśle dniem powrotu. Miejsce dla pani w samolocie, na którego pokładzie znajdujemy się, zarezerwowano zgodnie z pani życzeniem natychmiast w dniu wykupienia biletu. Czy wszystkie te szczegóły są prawdziwe?

— Tak, proszę pana.

— Więc wiedziała pani dokładnie, że powróci pani z Południowej Afryki pewnego określonego dnia, mianowicie dzisiaj?

— Oczywiście. Przecież stwierdził pan to sam przed chwilą.

— Oznacza to, że miała pani dokładnie określony plan pobytu w Unii Południowej Afryki. Czy może nam pani opowiedzieć o tym.

— Zostałam zaproszona jako gość honorowy na Światowy Kongres Unii Teozofów Wyzwolonych. Znałam datę rozpoczęcia i zakończenia kongresu i zgodnie z tym zaplanowałam dzień przybycia i odlotu z Johannesburga.

— Tak… Oczywiście… — Joe przez chwilę przyglądał się otwartej książeczce biletowej, jak gdyby szukając w niej odpowiedniego sformułowania pytań, które chciał jeszcze zadać:

— Czy mogłaby mi pani powiedzieć, jaka jest różnica pomiędzy teozofami wyzwolonymi, a ludźmi interesującymi się teozofią i nazywającymi się potocznie teozofami?

Oczy jej nagle zabłysły i weszło w nie życie.

— Teozofia wyzwolona, w przeciwieństwie do dawnego ruchu teozoficznego, którym kierowała jego czołowa teoretyczka, pani Blawatsky, a później Anna Besant, jest prądem mniej spokrewnionym z naukami okultystycznymi Wschodu, bardziej natomiast doceniającym rzeczywisty kontakt ze światem, zwanym przez laików „nadprzyrodzonym”, i z rozumnymi emanacjami duchowymi zamieszkującymi ów świat.

— Nie jestem specjalistą w tej dziedzinie, a nawet trudno mi rościć pretensje do choćby powierzchownego rozumienia tak skomplikowanych spraw, więc proszę mi wybaczyć nieco naiwne, być może, pytanie: czy można byłoby panią określić jako zwolenniczkę poglądu uznającego aktywne życie pozagrobowe zmarłych i możność uzyskania z nimi kontaktu przez żywych?

— Pytanie pana nie wyczerpuje nawet w drobnej części bogactwa teozofii wyzwolonej, która jest, jak pan to określił, „poglądem” przeze mnie wyznawanym. Tym niemniej, na tak sformułowane pytanie muszę odpowiedzieć twierdząco.

— W takim razie, idąc dalej, czy można byłoby powiedzieć, że Unia Teozofów Wyzwolonych zajmuje się między innymi także i wywoływaniem duchów osób zmarłych?

— Skłamałabym, odpowiadając, że świat pozamaterialny nie jest przedmiotem naszego zainteresowania. Lecz sformułowanie użyte przez pana jest wulgarne i nie do przyjęcia z naukowego punktu widzenia. Duchów nie można wywoływać. Można z nimi jedynie nawiązać kontakt, jeśli, oczywiście, uzyska się ich zgodę na to, albowiem dysponują one wolną wolą, jak pan i ja. Najchętniej poinformowałabym szczegółowo, zarówno pana, jak i pozostałe, znajdujące się tu osoby, o tym jak wygląda ukryta dotąd przed wami prawda. Ale wydaje mi się, że nie jest to dla osób zupełnie nie przygotowanych najstosowniejszy czas do zgłębiania spraw tak trudnych, a poza tym sądzę, że teozofia wyzwolona nie interesuje pana w ogóle, a rzecz ta zajmuje pana jedynie w związku z moją osobą, noszonym przeze mnie nazwiskiem i morderstwem, które zostało tu popełnione dzisiejszej nocy.

Umilkła.

— Użyła pani określenia „przed dwudziestu pięciu laty byłam jego żoną”. Czy to oznacza, że rozwiodła się pani z Richardem Knoxem przed dwudziestu pięciu laty, pozostawiając sobie jego nazwisko?

— Zostałam wychowana w rodzinie i środowisku, które uznawały rozwód za sprzeczny z prawami boskimi i ludzkimi. Oczywiście, moja zdecydowana dezaprobata dla rozwodu jako środka trwałej rozłąki pomiędzy ludźmi, którzy kiedyś byli małżonkami, nie przeszkodziła mi opuścić domu pana Knoxa, w chwili gdy dowiedziałam się, że podczas swych licznych wyjazdów służbowych oddaje się on regularnie rozpuście w towarzystwie osób płci żeńskiej, które bardzo niechętnie chciałabym obdarzyć dumnym mianem kobiety.

— Tak… Można to zrozumieć doskonale, proszę pani… Czy pochodzi pani z Południowej Afryki? — Joe miał minę tak poważną i wyraz twarzy tak skupiony, jakiego nie miewał niemal nigdy. Zadając pytanie pomyślał przelotnie o tym, co zapewne usłyszałby, gdyby usiłował zażartować. Fighter Jack stał mu się nagle znacznie bliższy.

— Nie, nie pochodzę z Południowej Afryki! — Po raz pierwszy głos jej stracił metaliczne, chłodne brzmienie i zabrzmiała w nim cieplejsza nutka. — Nie wyobrażam sobie nawet, że mogłabym stamtąd pochodzić! Pan Knox poznał mnie w moim rodzinnym Birmingham jako bardzo młodą dziewczynę, dziecko nieomal. On także był w owych latach bardzo młodym człowiekiem. Na swoje nieszczęście, a na szczęście dla niego, zostałam wówczas sierotą… posażną sierotą. Knox już wtedy zdradzał wielkie talenty jako komiwojażer. Między innymi potrafił tak zręcznie przedstawić niezwykłe zalety swojej osoby i charakteru nie znającej dobrze życia zamożnej sierocie, że wywarł na mnie wielkie wrażenie. Wydał mi się człowiekiem uczciwym, zrównoważonym i głęboko zainteresowanym problemami niedostrzegalnego, choć otaczającego nas świata, którym już wówczas zaczęłam się szczerze interesować. W konsekwencji uległam jego gorącym namowom. Wzięliśmy ślub i opuściłam Birmingham, udając się wraz z nim do jego ojczyzny. Na szczęście, pomimo jego perswazji i dowodzenia, że niepotrzebnie zachowuję część majątku w odległej Anglii, udało mi się nie sprzedać dwóch pozostałych po rodzicach nieruchomości, w stosunku do których nie zostało jeszcze ukończone postępowanie spadkowe. Dzięki temu prostemu przypadkowi mogę nadal żyć w umiarkowanym dobrobycie. Reszta mego posagu rozpłynęła się w rękach tego zręcznego oszusta, któremu oby Bóg wybaczył ten i wiele innych jego czynów… a także i ów ostatni, o którym opowiedział obecny tu młody człowiek nazwiskiem Roberts. Gdyż jestem przekonana, że w opowiadaniu pana Robertsa nie ma ani słowa przesady.

— Jestem pani niezwykle zobowiązany za szczerość… — Joe zastanawiał się przez chwilę. — Pozwoli więc pani, że i ja będę zupełnie szczery. Otóż zwróciłem na panią uwagę już wczoraj. Siedziałem w poczekalni dworca lotniczego w Johannesburgu naprzeciw stolika, przy którym usiadł pani mąż, i rozmawiałem z nim o błahostkach, jak to zwykle robią nie znający się ludzie zmuszeni do wspólnego przebywania przez krótki przeciąg czasu. W pewnej chwili pan Knox zauważył panią. Najwyraźniej widok pani zaskoczył go bardzo, choć starał się nie dać tego poznać po sobie. Oczywiście byłem dla niego jedynie nieznajomym współpasażerem, więc nie było najmniejszego powodu do zwierzeń z jego strony. Ale zaskoczenie to musiało chyba oznaczać, że nie wiedział o pobycie pani w Południowej Afryce? Nie spotkaliście się tam państwo, prawda?

— Nie przypuszcza pan chyba, że pragnęłam odszukać go po przyjeździe na kongres? Nie byłam w Południowej Afryce niemal ćwierć wieku. Od wielu lat straciłam kontakt z Knoxem i zanim zobaczyłam go niespodziewanie na lotnisku, nie wiedziałam nawet, czy żyje, czy też umarł. Szczerze mówiąc, fakt, czy żyje, czy też nie, był mi najzupełniej obojętny. Mimo to, zobaczywszy go, doznałam wstrząsu, choć nie dałam poznać po sobie, że go dostrzegłam. Powiedziałam sobie natychmiast, że jeśli spróbuje podejść do mnie lub odezwać się, nie odpowiem i nie zareaguję, jak gdyby był powietrzem, a nie żywym człowiekiem.