Joe przymknął oczy i zaklął w duchu. W tej samej chwili megafon przemówił, tym razem stanowczym, męskim głosem:
— Prosimy o uwagę! Samolot do Nairobi–Addis Abeby–Kairu–Zurychu i Londynu, który miał wystartować z naszego lotniska o godzinie dwudziestej drugiej czterdzieści pięć, odleci najprawdopodobniej z godzinnym opóźnieniem, za które jeszcze raz pragniemy przeprosić oczekujących pasażerów. Przyczyną opóźnienia jest gwałtowna burza i niezwykle silne, wiejące na dużych wysokościach wiatry na trasie lotu. Te zaburzenia atmosferyczne przesuwają się dość szybko w kierunku wschodnim i istnieje realna nadzieja, że w ciągu najbliższych kilkunastu minut sytuacja zostanie wyjaśniona ostatecznie i samolot będzie mógł wystartować. Dziękuję.
Megafon ucichł.
Joe przymknął zmęczone powieki. Nagle pożałował, że leci do Anglii samolotem. Był przecież wolnym człowiekiem i mógł popłynąć statkiem, choć zabrałoby mu to wiele dni. Może stałby wreszcie teraz na pokładzie, wpatrując się w ledwie widoczne pośród mroku wybrzeża Afryki?... Wiatr niósłby od lądu woń dżungli zmieszaną z nieuchwytnym, a tak charakterystycznym zapachem podzwrotnikowego ciepłego morza. Blask lamp padałby z iluminatorów na ciemny pokład. Z głębi statku dobiegałyby przytłumione dźwięki orkiestry, niosąc się po łagodnych, oleistych, oświetlonych księżycem falach...
Wzruszył ramionami. Nie miał nigdy czasu na to, by używać innych środków komunikacji niż najszybsze. W końcu godzinne opóźnienie nic nie znaczyło. Samolot nadrobi je z łatwością w czasie tak długiego lotu.
W tej samej chwili wielkie wahadłowe drzwi prowadzące z głównego hallu dworca drgnęły i ukazał się w nich tęgi, wysoki człowiek z parasolem w ręce i płaszczem przerzuconym przez ramię. Za nim, pchając lśniący, aluminiowy wózek, wsunął się czarny tragarz w białej bluzie. Na wózku leżała duża lotnicza walizka z płótna. Joe przymknął oczy. Otoczenie przestało go w ogóle interesować. Po chwili, tuż obok siebie, usłyszał tubalny głos:
— Proszę postawić tutaj!
Otworzył oczy. Tragarz manewrował zręcznie wózkiem, wprowadzając go między stoliki, i zatrzymał się przy fotelu stojącym na wprost Alexa, gdzie tęgi podróżny zdążył już rzucić płaszcz i oprzeć parasol.
— Proszę tu wrócić, kiedy ogłoszą odlot samolotu do Londynu! — głos podróżnego był zdyszany, jak gdyby po dużym niedawnym wysiłku.
— Dobrze, proszę pana.
Tragarz zdjął walizkę z wózka i pchając go przed sobą skierował się ku drzwiom, a otyły człowiek, nie siadając, ruszył w kierunku baru.
— Dobry wieczór, panno Rose! — powiedział, nadal nie zniżając głosu. — Podwójną whisky! Szkocką! Nic innego mnie nie uspokoi! Taksówka miała defekt już za miastem. Proszę sobie wyobrazić coś podobnego! Byłem niemal pewien, że się spóźnię! Wpadam tu i pędzę prosto do kontroli paszportów, „Prędko, na miłość boską!” wołam do młodego człowieka w mundurze, a on na to: „Dokąd się pan tak spieszy?” „Samolot!” mówię mu na to, „Samolot do Londynu! Za chwilę odlot, spóźniłem się, bo miałem defekt auta, ale jeszcze chyba zdążę, jeżeli przestanie mi pan zadawać nonsensowne pytania! „A on na to: „Samolot jest opóźniony. Wezwą pana przez megafon razem z innymi pasażerami, kiedy przyjdzie czas. Niepotrzebnie się pan denerwuje.€ Myślałem, że ducha wyzionę z wściekłości. Biegłem do niego przez całą halę, wlokąc za sobą walizkę, bo nie chciałem tracić czasu na wzywanie tragarza. Zresztą żaden z nich nie podejdzie z własnej inicjatywy! Dopiero kiedy odwróciłem się i zacząłem ocierać pot z czoła, znalazł się któryś z wózkiem. Są już za delikatni, żeby wziąć walizkę do ręki! A ten goguś w mundurze powiada mi: „Niepotrzebnie się pan spieszył!” Jak gdybym mógł z góry wiedzieć, że ten przeklęty samolot nie ma zamiaru odlecieć w oznaczonym czasie?!
— Pańska whisky, panie Knox! — powiedziała barmanka z uśmiechem, podsuwając mu szklaneczkę. — To naprawdę paskudna przygoda. Całe szczęście, że teraz już nie musi się pan spieszyć. Czy dać coś zimnego? Pepsi albo wodę sodową?
— Nie, nic. Dziękuję, kochanie!
Alex znowu przymknął oczy. Usłyszał odległy brzęk monety padającej na ladę i prawie równocześnie ciche „Dziękuję bardzo!” barmanki, a później nastąpiła cisza, w której wyraźnie rozległy się coraz bliższe, powolne kroki człowieka posuwającego się w jego stronę. Uniósł powieki. Otyły pan szedł w kierunku swej walizy, niosąc ostrożnie whisky w wyciągniętej ręce. Zbliżywszy się, postawił płyn na stoliku, opadł ciężko na krzesło, znów ujął szklanke i uniósłszy ją ku wargom, wypił całą zawartość duszkiem, nie odrywając szkła od ust. Później odetchnął głęboko i uniósł oczy. A wtedy spojrzenia jego i Alexa spotkały się.
— Nic tak dobrze nie robi w chwilach zdenerwowania! — powiedział grubas niemal przepraszająco i dotknął końcami palców krawędzi pustej szklanki, jak gdyby chcąc wyjaśnić, co ma na myśli.
— Zapewne — powiedział Joe, żeby coś odpowiedzieć. Był przekonany, że nieznajomy zajmie się teraz swoimi sprawami, ale omylił się. Choć grubas nie usiadł przy jego stoliku, jednak znajdowali się naprzeciw siebie tak blisko, że trudno było go nie dostrzec, jeśli chciał być widzianym, a co gorsza słyszanym.
— Cóż za upał! — powiedział z wyraźnym, godnym lepszej sprawy przejęciem pan Knox, wyciągając z kieszeni wielką, nieco już zmiętą zieloną chustkę. Otarł nią szyję i twarz szybkim ruchem, jak gdyby była ręcznikiem, po który sięgnął po wyjściu z kąpieli. Joe, który żywił ciche, wyniesione z domu przekonanie, że mężczyzna powinien używać tylko białych, niezbyt wielkich chustek, przyglądał mu się z pewną niechęcią. Była to już druga, ogromna, kolorowa chustka, którą dano mu zobaczyć w ciągu ostatnich pięciu minut. Niechęć jego była spowodowana dodatkowo tym, że otyły pan sprawiał wrażenie człowieka zadowolonego z życia, a podwójna whisky usunęła, jak można było sądzić, jego chwilową niechęć do funkcjonariuszy paszportowych i tragarzy. Palce trzymające chustkę były wypielęgnowane, nieco zanadto wypielęgnowane, co dla Alexa, mającego dość zdecydowany pogląd na temat mężczyzn o ostentacyjnie wymanicurowanych paznokciach, było równoznaczne z zakwalifikowaniem grubasa do innego gatunku stworzeń ludzkich niż ten, do którego on sam należał. Lecz będąc człowiekiem sprawiedliwym, postanowił natychmiast, że należy stłumić tego rodzaju, nawet nie zademonstrowane, bezsensowne odruchy niechęci. Na szczęście zielona płachta zniknęła w bocznej kieszeni marynarki. Joe, który przyglądał się panu Knoxowi spod przymrużonych powiek, dostrzegł, że wraz z parasolem i płaszczem rzucił on na fotel teczkę, którą teraz uniósł i położył przed sobą na stoliku. Miała ona wielki, lśniący, fantazyjny monogram „RK” i nie była zanadto wypchana. Nad nią zakołysały się dwie maleńkie paczuszki zawieszone u środkowego guzika marynarki. Pan Knox zaczął odwiązywać je z mozołem i wreszcie położył obok teczki. Były zawinięte w kolorowy papier.
Zrobił już wszystko, co miał do zrobienia... — pomyślał Joe. — Oby tylko nie zaczął mówić. Niestety, wygląda na takiego, który musi mówić, jeżeli ma naprzeciw ofiarę, którą zmusi do słuchania. Kim on może być z zawodu? Rzeźnikiem? Komiwojażerem?
— Nie notowana od lat fala upałów... — powiedział Knox, powtarzając zapewne nagłówek notatki którejś z dzisiejszych gazet i zwracając się wprost ku niemu. Alex otworzył szerzej oczy, klnąc w duchu innych pasażerów, którzy siedzieli tak daleko, że trudno byłoby nie wziąć tych słów do siebie. — Taka temperatura może wyprawić człowieka mojej tuszy do grobu, prędzej niż kat i jego dziesięciu pomocników. — Wydawało się, że podkreślenie słów stosownym gestem należy do niezwalczonych nawyków pana Knoxa, gdyż równocześnie rozluźnił krawat i przeciągnął dłonią po szyi.