Выбрать главу

— Rzeczywiście jest bardzo ciepło... — mruknął Joe i szybko skierował spojrzenie na gazetę, ale było już za późno.

— W dodatku zupełnie niepotrzebnie się spieszyłem. Taksówka, wie pan. Huk, opona usiadła. Wyskoczyłem, mijały nas inne auta, ale trudno byłoby zabrać się z bagażem. Zresztą ten człowiek upewniał mnie, że to potrwa minutę. Trwało piętnaście minut! No, ale teraz wszystko jest już w porządku. Czy mamy duże opóźnienie, nie wie pan? Czy pan także leci w kierunku Londynu?

— Tak, chyba dość poważne... — Joe skinął głową z pozornym roztargnieniem, nie odpowiadając na ostatnie pytanie i starając się znaleźć na stronicy gazety coś, co byłoby wiadomością, której oczekiwał od dnia narodzin. Nie znalazł niczego, ale zmarszczył brwi i pochylił się, jak gdyby uderzony nagłą, zdumiewającą wieścią. — Około godziny, zdaje się, jeśli dobrze usłyszałem. — Uniósł gazetę nieco wyżej.

— Więc jednak! — Pan Knox pokiwał głową z wyraźną satysfakcją, jak gdyby wszelkie uchybienia napotykane na tym lotnisku sprawiały mu przyjemność. Najwyraźniej nie chciał przyjąć do wiadomości, że siedzący naprzeciw niego nieznajomy człowiek nie chce mówić z nim o pogodzie i opóźnieniach samolotów. Minę miał przy tym tak dobroduszną, że Alex nagle poczuł się bezsilny. Gdyby teraz uniósł gazetę i odgrodził się nią od tego grubasa, byłby to akt niemal brutalny.

— Ale to nic strasznego — pocieszył go pan Knox. — Co miesiąc latam do Londynu i z powrotem. Zawsze na którymś odcinku trasy dzieje się coś nieprzewidzianego: huragany, mgła, czekanie na inne maszyny, z których ludzie będą przesiadali się do naszej. Ale w końcu nie pamiętam, żeby któryś z nich przyleciał do Londynu z opóźnieniem. Są bardzo punktualni. A zresztą, nawet gdyby nie byli, samolot zawsze był, jest i będzie sto razy lepszym środkiem komunikacji niż statek.

— Być może... — mruknął Joe. — W każdym razie szybszym.

Przymknął oczy. Miał już naprawdę dosyć tej poczekalni, tego grubasa i oczekiwania. Marzył o tym, żeby wyciągnąć się wygodnie w fotelu i usnąć przy cichym wtórze silników. Z wysiłkiem uniósł powieki i nie spoglądając już przed siebie, próbował przestudiować stronę obliczeń giełdowych, które nie obchodziły go w ogóle i których absolutnie nie rozumiał, wierząc, że skryje się za kolumnami drobniuteńkich cyfr przed obecnością i ciężkim oddechem siedzącego naprzeciw człowieka. Ale tamten ciągnął z nieuchronnością przeznaczenia:

— Tak, samolot jest szybki, to pewne! A w moim zawodzie szybkość jest często równa powodzeniu. Minęły już owe cudowne lata, gdy świat kupował na pniu wszystko, co tylko wydobyliśmy tutaj.

Teraz grubas potrącił w rozmowie o swój zawód i być może należało go zapytać, co właściwie wydobywają tutaj. Ale tym razem Joe miał już naprawdę dość. Zasłonił się gazetą jak fechtmistrz klingą i zniknął z pola widzenia atakującego przeciwnika. Po chwili, przerzucając strony, dostrzegł, że tamten dał za wygraną i wyjmuje z kieszeni tę samą gazetę. Alex odetchnął. To przynajmniej gwarantowało spokój do chwili odlotu. Nagle zauważył, że oczy tamtego szybko wędrują ku jego twarzy, powracają do gazety i znowu patrzą na niego, jak gdyby porównując. Zalśnił w nich nagły błysk zrozumienia.

Boże! — pomyślał Joe. — Moja fotografia!

I nie omylił się. Pan Knox jeszcze raz zerknął ku gazecie, a później uśmiechnął się szeroko.

— Coś podobnego! — powiedział rozkładając ręce. — A ja potraktowałem pana jak każdego innego towarzysza podróży! Zupełnie, jak gdyby był pan kimś, powiedzmy, takim jak ja! A to zabawne! Więc to pan jest tym Joe Alexem od zagadek z mordercami! Nie należę do najuważniejszych czytelników, bo zawsze mam w głowie co innego i trudno mi skupić uwagę, ale pana książki czytam uważnie i nigdy sam nie odkryłem, kto zabił. Zawsze wydaje mi się, że to ten inny. No, kto by to powiedział! — Raz jeszcze rzucił okiem na gazetę, a później na twarz siedzącego przed nim człowieka. — No tak! Nie może być omyłki! I wraca pan przecież do Londynu! Piszą tu o tym!

Joe, po przejściu fali paniki, uśmiechnął się niespodziewanie dla samego siebie.

— Tak, proszę pana, to ja. Ale jeśli mógłbym prosić...

— Och, rozumiem doskonale. Ale przecież nie przedstawił mi się pan. Sam pana poznałem, kiedy tylko spojrzałem na tę fotografię. Zresztą nikomu nie powiem ani słowa! Incognito, tak się to nazywa, prawda? Nie chce pan, żeby ktoś jeszcze pana rozpoznał? Oczywiście, w pana zawodzie to nie jest przyjemne: ludzie zadają takie mnóstwo krępujących pytań. Mój Boże, jak to przyjemnie poznać kogoś, kto zachowuje prawdziwe incognito!

Uniósł się i przesiadł zdumiewająco lekko, jak na człowieka obdarzonego tak wielką tuszą. Siedział teraz przy stoliku Alexa. Wyciągnął rękę.

— Pozwoli pan, że się przedstawię. Nazywam się Knox. Jestem przedstawicielem kopalni diamentów. Wie pan oczywiście, że mamy tu kopalnie diamentów? No tak, niepotrzebnie pana pytam. To jasne, że pan wie. Drogie kamienie zawsze pojawiają się w pobliżu zbrodni, a raczej, chciałem powiedzieć, że zbrodnia często pojawia się tam, gdzie są drogie kamienie. Ale to chyba wszystko jedno, prawda?

— No, niezupełnie... — Alex uśmiechnął się.

— Co? Ach, tak, co ja mówiłem? Otóż jestem przedstawicielem kopalni diamentów i co miesiąc, a czasem nawet co dwa tygodnie odbywam loty do Londynu i Amsterdamu, żeby zaoferować nasz towar domom jubilerskim. Wydobywanie diamentów jest jak loteria, nigdy nie wiadomo, co jutro przyniesie. Stąd trudno o długoletnie umowy. Oczywiście, dla najwspanialszych okazów najłatwiej, zabezpieczyć zbyt, ale istnieje druga i trzecia sorta, którą nie tak łatwo kupują, a jeśli chcą kupić, to dobra sprzedaż wymaga wytrawnego przedstawiciela. Człowiek ten musi wiedzieć wszystko o rynku i jego potrzebach i znać wszystkich ewentualnych nabywców, którzy z kolei mają do niego zaufanie. Dlatego przedstawicielem nie zostaje się od razu. Na to trzeba lat. Diamenty to nie fasola: nikt ich nie sprzeda ani nie kupi w worku! Właśnie dlatego spotkałem pana dzisiaj. Jestem, jak by to powiedzieć, komiwojażerem od drogich kamieni, i to latającym komiwojażerem, który już przebył... Muszę to kiedyś zliczyć... ale zapewne przebyłem już przestrzeń, która wystarczyłaby, żeby się stąd dostać na Księżyc! Gdybym leciał w odpowiednim kierunku i bez przerwy, oczywiście! — Roześmiał się, ukazując zęby tak piękne, równe i białe, że Joe natychmiast zwątpił w ich autentyczność.

Kilka głów odwróciło się ku nim od sąsiednich stolików, a młody, śpiący w fotelu wielkolud poruszył się niespokojnie i ponownie znieruchomiał.

Joe znowu poczuł znużenie. Był już naprawdę śpiący. Wino, tasiemcowe mowy pożegnalne i gorący, ciągnący się w nieskończoność dzień zrobiły swoje. Chwilowe rozbawienie zniknęło. Za oknem, daleko, gdzieś na pasach runwayu, zagrzmiały i przygasły silniki wielkiego samolotu. W poczekalni było cicho.

Przyglądając się tłustej, lśniącej twarzy swego natrętnego rozmówcy, Alex nie wiedział jeszcze, że przeznaczenie rozpoczęło nieuchronny marsz, a on sam został już wplątany w zdarzenie najbardziej ponure i zdumiewające spośród tych, z jakimi zetknął się dotąd.

Ale Joe Alex nie miał daru czytania przyszłości. Czując, że nie odczepi się od pana Knoxa do chwili, gdy rozkaz z megafonu uniesie ich z krzeseł, postanowił wykorzystać, choćby pobieżnie, jego doświadczenia. Mógł mu się może kiedyś przydać taki człowiek handlujący diamentami w imieniu wielkiego koncernu kopalnianego.