Выбрать главу

— A czy ktoś z państwa nie ma jakiegoś specjalnego życzenia, które moglibyśmy uwzględnić już tu, na lotnisku?

Uśmiechała się dalej, przesuwając oczyma po garstce pasażerów, którzy z wolna podnosili się z miejsc. Odpowiedź, którą otrzymała, była zaskakująca i przyszła tak niespodziewanie, że Alex z trudem powstrzymał się od uśmiechu.

Mały łysy człowieczek, który przed chwilą zaczął budzić śpiącego w fotelu olbrzyma, wstał szybko i wycelował w stewardesę palec, wyprostowany i tępo zakończony jak lufa pistoletu.

— Czy ma pani zanotowane, panienko, to, co podałem w biurze podróży? Polędwica na śniadanie, dwufuntowy surowy befsztyk, ale zupełnie surowy, posiekany drobniutko i przyprawiony pieprzem i solą, z dziesięcioma jajkami, też surowymi, wbitymi do środka i wymieszanymi dokładnie z sześcioma uncjami oliwy?

Bez najmniejszego wahania dziewczyna odpowiedziała:

— Tak, proszę pana. Otrzymałam kopię specjalnego zamówienia, które pan złożył. Zwróciłam na nie uwagę, oczywiście. Wszystko jest przygotowane.

— A czy to będzie absolutnie świeże? Kiedy mówię absolutnie, mam na myśli absolutnie świeże! Inaczej może być tragedia. On jest naprawdę delikatny… — Palec zatoczył mały łuk i zatrzymał się przed piersią siedzącego wciąż jeszcze olbrzyma, który roześmiał się dobrodusznie i pokiwał głową. — Każda, najmniejsza afera z żołądkiem to dla nas tragedia! — dodał mały człowieczek. — Nawet drobiazg, jedno nieświeże żółtko, może zrujnować kondycję i wybić nas z rytmu przygotowań. Niech pani o tym pamięta!

— Jesteśmy odpowiedzialni za apetyt i dobre samopoczucie naszych pasażerów w tym samym stopniu, w jakim chcemy odpowiadać za ich bezpieczeństwo! — powiedziała stewardesa, nadal uśmiechając się. — Na pokładzie samolotów naszej linii pasażerowie muszą otrzymywać posiłki jedynie najwyższej jakości! Sama przyrządzę wszystko, ściśle według pana recepty. Proszę mi zaufać.

— Tak się tylko mówi... — mruknął mały człowieczek. — Tak się tylko mówi. Nikomu nie wolno ufać... — Ale opuścił wycelowany palec.

Megafon chrząknął cicho i powtórzył:

— Podróżni udający się w kierunku Nairobi–Addis Abeby–Kairu–Zurychu i Londynu proszeni są o udanie się do wyjścia numer 3 dla odbycia odprawy celnej i paszportowej. Dziękuję.

Joe wstał, to samo uczynił pan Knox.

— Czy wie pan, kim jest ten duży chłopak pod opieką tego małego człowieczka?! — I nie czekając odpowiedzi, dodał szybko. — To Fighter Jack! Teraz poznaję go. Widziałem dwie jego walki. Leci do Europy, bo za trzy tygodnie będzie walczył w Londynie z drugim pretendentem, a ten z nich, który zwycięży, zmierzy się z samym mistrzem... jak mu tam?... tym przeklętym Murzynem... Tu nie może walczyć, bo u nas czarnych jeszcze nie rozpuścili tak, jak gdzie indziej i białym chłopcom nie wolno bić się z nimi. I słusznie zresztą! Gdzież ten czarny błazen podział mój parasol? Zdaje się, że wziął go razem z walizką...

Byli już niemal przy drzwiach. Joe obejrzał się mimo woli. Jeżeli coś naprawdę nie podobało mu się podczas ostatnich dwu tygodni, to stosunek tych, skądinąd sympatycznych ludzi do ich czarnych współmieszkańców.

— Zdaje się, że zostawił pan coś na stoliku… — mruknął ruszając przodem i odrywając się od pana Knoxa, który zawrócił ze słowami:

— Co? Gdzie?

Lecz uśmiechnięta stewardesa zauważyła jedną z małych paczuszek pozostawionych na stoliku i szła już w ich stronę młodzieńczym, sprężystym krokiem, postukując równo obcasami lśniących jak szkło pantofelków. Alex także zatrzymał się, aby przytrzymać wahadłowe drzwi przed nadchodzącą damą, która straciła już swą niezwykłą nieruchomość, ale szła wyprostowana, nie spoglądając w lewo ani w prawo. Jej spojrzenie nadal było skierowane w jakiś niewidzialny, nie istniejący punkt, znajdujący się daleko przed nią, jak gdyby otaczający świat w ogóle nie istniał. Musiała jednak dostrzegać to, co się dzieje naokół, gdyż mijając przytrzymywane przez Alexa drzwi, rzuciła krótko:

— Dziękuję!

Joe skłonił się w milczeniu. Mister Knoxa, który także zatrzymał się i stał z wyciągniętą ręką czekając na nadchodzącą stewardesę, przechodząca dama nie obdarzyła nawet cieniem uwagi i Joe pomyślał przelotnie, że jeśli to jej widok wywołał tak wielkie poruszenie jego nowego znajomego, to musiało być ono zupełnie jednostronne. Najwyraźniej nie znała go zupełnie.

Stewardesa nadeszła trzymając w jednej ręce paczuszkę pozostawioną przez pana Knoxa, a w drugiej czerwoną damską parasolkę, którą Alex zdążył już wcześniej zauważyć.

— To, zdaje się, należy do pana... — podała Knoxowi paczuszkę. — A która z pań pozostawiła tę parasolkę? — Wymawiając ostatnie słowa, zbliżyła się do młodej kobiety idącej obok wózka, na którym tragarz popychał jej potężny kufer-szafę.

— Och, dziękuję pani! Taka jestem roztrzepana! — Młoda kobieta w nazbyt obcisłym kostiumie wzięła parasolkę i przyjrzała się jej, jak gdyby obawiając się, że ktoś mógł uszkodzić ten bezcenny i tak dopasowany kolorystycznie do reszty jej stroju przedmiot.

Tragarze podjechali do wagi, gdzie szybko ważono bagaż, przyczepiając do rączek waliz kolorowe tekturki z nazwiskami pasażerów i lotniskiem przeznaczenia.

Jeden wózek po drugim wjeżdżał w drzwi oznaczone wielką czarną cyfrą „3”, skąd, po okazaniu paszportów znudzonemu młodemu człowiekowi w mundurze, poszli dalej szerokim korytarzem.

Joe dopełnił formalności i ruszył za panem Knoxem. Walizy czekały już uszeregowane na lśniącej, niklowej ladzie, za którą stało czterech, najwyraźniej sennych, celników.

— Czy ktoś z państwa ma do zadeklarowania jakieś przedmioty podlegające opłacie celnej? — zapytał jeden z funkcjonariuszy. Pytanie było swobodne, ale Joe, który lubił przyglądać się maleńkim wydarzeniom, dostrzegł nieznaczną zmianę w zachowaniu celników. Zauważył, że oczy ich wędrują od niechcenia po twarzach pasażerów stojących po przeciwnej stronie lady.

Na pytanie zadane przez celnika odpowiedziało milczenie. Najwyraźniej nikt z odlatujących nie wierzył, aby w jego bagażu mogło znajdować się coś, co Unia Południowoafrykańska chciałaby uznać za godne obłożenia cłem.

— Czy nikt z państwa nie ma w bagażu lub przy sobie zakupionych lub otrzymanych w podarunku diamentów w stanie surowym, pochodzących z naszego kraju?

Znowu milczenie.

— ... lub brylantów oszlifowanych o wadze powyżej jednego karata?

Młody olbrzym mruknął coś pod nosem.

— Słucham? — celnik zwrócił się ku niemu.

— Och, nic — Fighter Jack machnął dłonią, która przypominała wielki bochen chleba. — Czy nie dosyć, że musimy godzinami przesiadywać, czekając na waszym lotnisku, żeby teraz czekać jeszcze dłużej, póki nie znudzą się wam te głupie pytania?! Kto nie ma brylantów, nic wam nie powie, bo nie ma nic do powiedzenia, a kto je ma, też nie rzuci ich wam na ladę, jeżeli zdecydował się zaryzykować.

Celnik otworzył usta, spojrzał groźnie na stojącego przed nim człowieka, któremu, choć sam nie był ułomkiem, sięgał głową do ramienia, ale nic nie odpowiedział. Dodał tylko, nie spuszczając z niego oczu:

— Przypominam jedynie wszystkim, że odkrycie drogich kamieni podczas kontroli celnej spowoduje ich konfiskatę i pociągnięcie do odpowiedzialności karnej osoby, która je chciała przewieźć.

Ponieważ i teraz nikt nie odpowiedział, zwrócił się do stojącej naprzeciw niego, pierwszej w szeregu pasażerów, sztywnej, wyprostowanej damy, która stała nieruchomo, wpatrzona w ścianę, zdając się w ogóle nie zwracać uwagi na jego słowa: