Выбрать главу

— Czy to pani walizka?

— Tak.

Nadal nie zwróciła głowy ku niemu.

— Czy ma pani w niej wyłącznie osobiste rzeczy?

— Nie.

Odpowiedź najwyraźniej zaskoczyła nie tylko jego, ale i innych celników, którzy tymczasem zbliżyli się do lady, chcąc rozpocząć odprawę następnych pasażerów.

Alex poszedł oczyma za spojrzeniem nieruchomej kobiety. Wbite ono było w wiszący na ścianie barwny plakat, na którym człowiek stojący na ciele zabitego lwa i wsparty na długiej strzelbie myśliwskiej proponował wszystkim spędzenie najbardziej uroczych i podniecających wakacji w Kenii, krainie dziewiczego buszu.

— Co pani tam ma w takim razie?

— Oprócz rzeczy osobistych mam także materiały naukowe z kongresu, na który zostałam tu zaproszona.

— Naukowe? — W głosie celnika zabrzmiało wahanie. Alex zrozumiał je. On także nigdy nie przypuściłby, że owa dama jest uczonym, zaproszonym tu na międzynarodowy kongres. Było w niej coś niesamowitego, jak gdyby owa nieruchomość nie była znamieniem doprowadzonej do absurdu powściągliwości, ale oznaką straszliwego napięcia, utrzymywanego z najwyższym wysiłkiem na wodzy i grożącego w każdej chwili wybuchem.

— Tak. Naukowe. — Nadal mówiła spokojnie i nadal patrzyła na plakat.

— Czy można wiedzieć, jakie?

— Są to notatki i sprawozdania ze Światowego Kongresu Unii Teozofów Wyzwolonych, który odbył się w tym tygodniu na terenie waszego miasta.

— Teozofów? — powiedział celnik niepewnie. — Tak, proszę pani. — I szybko zrobił kredą krzyżyk na jej walizce. — Rozumiem, proszę pani. Dziękuję bardzo.

Stojący obok wyprostowanej damy tragarz wziął walizkę i złożył na sunącej bezgłośnie taśmie transportera, który uniósł ją ku ciemnemu otworowi w ścianie.

Patrząc za oddalającą się walizką Joe pomyślał, że jeśli celnik rozumie, jakiej nauki dama ta jest przedstawicielką, rozumie znacznie więcej niż on sam. Przez chwilę zastanawiał się nad kwestią wyzwolenia w teozofii i nad tym, co różni wyznawców tej ostatniej, od teozofów nie wyzwolonych, jeśli tacy w ogóle istnieją?

— A pani? — zapytał celnik, najwyraźniej także jeszcze pod wrażeniem dopiero co odbytego dialogu. Pytanie zwrócone było do młodej osoby w czerwonym kapelusiku, która stała opierając się jedną ręką o ladę, a drugą ściskając parasolkę, jak gdyby nie chciała jej ponownie utracić. Celnik dotknął ręką piętrzącego się przed nim ogromnego kufra: — Czy i tu są wyłącznie pani rzeczy osobiste?

— Tak! — głos miała niski i miły. — Moje kostiumy, przede wszystkim.

— Jakie kostiumy?

— Służące mi do występów na scenie.

— Jest pani artystką?

— Jestem piosenkarką i tancerką.

Celnik uśmiechnął się lekko i skinął głową.

— To bardzo piękny zawód, proszę pani. Czy można rzucić okiem na te kostiumy?

Pomógł jej otworzyć kufer i po pobieżnym sprawdzeniu jego zawartości, którą Alex i stojący przed nim pan w rogowych okularach także musieli, chcąc nie chcąc, obejrzeć, zasalutował.

— Dziękuję pani bardzo. Klejnotów nie wywozi pani żadnych z naszego kraju, prawda?

— Żadnych, poza tymi, które tu przywiozłam. — Roześmiała się. — Widocznie byłam tu za krótko.

— Rozumiem, proszę pani. — Celnik także się uśmiechnął, ale zaraz spoważniał. — Dziękuję bardzo.

— Zrobił krzyżyk na bocznej ściance kufra, który po chwili podążył w ślad za niewidoczną już walizką.

— Teraz pan, prawda? — uderzył lekko palcem w następną walizkę, zwracając się przy tym do pana w rogowych okularach.

— Tak, to moja własność. Znajdują się tam tylko moje rzeczy osobiste i kilka książek.

Akcent, którym wymówił te słowa, był tak specyficzny i nienaganny, że Joe mimowolnie uśmiechnął się i powiedział w duchu: „Oxford”.

— A co pan ma w tym neseserze? — celnik wskazał palcem okrągłe, ciemne pudło, które pan w okularach trzymał pieczołowicie pod pachą, jak gdyby nie chcąc zawierzyć uchwytowi.

— W opakowaniu tym znajduje się pewna czaszka — powiedział spokojnie pan w okularach.

— Mój wielki Boże... — mruknął stojący za Alexem pan Knox. — Tylko tyle? Mówi, jakby wiózł nowy kapelusz dla żony!

— A więc czaszka... — celnik skinął głową, jak gdyby odnajdywanie czaszek w bagażu podróżnych było zwykłym fragmentem jego codziennych, monotonnych zajęć. — Chciałbym ją zobaczyć. Proszę otworzyć to pudło.

— Proszę bardzo. — Pan w okularach ostrożnie postawił neseser na ladzie i z wolna odsunął biegnący koliście błyskawiczny zamek. Skórzany pokrowiec rozchylił się, ukazując okrągłe pudełko z grubej tektury. Z jeszcze większą ostrożnością została zdjęta pokrywa i oczom patrzących ukazał się kłąb śnieżnobiałej waty.

Końcami palców właściciel nesesera rozchylił watę i stojący tuż obok niego Joe dostrzegł szarą, brudną, sklepioną półkoliście masę, która zdawała się zlepkiem gliny i skamielin.

Celnik wyciągnął rękę w kierunku pudła, chcąc zapewne odgarnąć watę nieco bardziej, ale pan w okularach szybko osłonił je dłonią.

— Proszę tego nie dotykać! — zawołał ostrzegawczo.

Funkcjonariusz cofnął rękę, ale zmarszczył przy tym brwi. Jeden z jego stojących pod ścianą kolegów zbliżył się szybko.

— Jest to prawdopodobnie najcenniejsza czaszka świata! — powiedział spokojnie pan w okularach, nie przestając osłaniać dłonią pudełka. — Najmniejsza nieuwaga mogłaby ją uszkodzić, a wtedy straty byłyby nieobliczalne, niepowetowane wprost.

— Najcenniejsza? — Drugi celnik także pochylił się i obaj nieufnym spojrzeniem taksowali neseser i jego właściciela. — A któż to jest? Napoleon? — W głosie funkcjonariusza była lekka drwina. — Zresztą bez względu na to, co to za czaszka, wywóz szczątków ludzkich bez specjalnego zezwolenia władz sanitarnych jest zabroniony!

— To nie Napoleon. — Pan w okularach ani na chwilę nie stracił spokoju. Głos jego nadal był cichy i uprzejmy, pełen dobrotliwej ironii, jak gdyby mówił do dziecka. — Czaszka Napoleona nie może interesować nikogo prócz ekscentrycznych zbieraczy. Poza tym, jak wszyscy dobrze wiemy, znajduje się ona wraz z resztą jego szczątków w kościele Inwalidów w Paryżu. Sklepienie czaszki i część żuchwy, które znajdują się tutaj, są nieskończenie ważniejsze dla historii i, choć może się to panu wydać nieprawdopodobne, czaszka ta, z pewnego punktu widzenia, jest znacznie więcej warta niż największe nie oszlifowane diamenty z waszych kopalni, na których, jak się wydaje, tak bardzo wam zależy.

Obaj celnicy wyprostowali się, patrząc nadal nieufnie na pudełko. Ale w głosie tego, który zadał kolejne pytanie, nie było już drwiny.

— Więc cóż... któż to jest, proszę pana?

— Australopithecus Africanus. Wykopano go przed miesiącem w Transvaalu, w pańskiej ojczyźnie, która daje światu od kilkudziesięciu lat najwspanialsze okazy szczątków najwcześniejszego przodka naszego gatunku.

— Czy ma pan zezwolenie na jej wywóz?

— Oczywiście. Nie sądzi pan chyba, że trudnię się nielegalnym wywozem skarbów antropoarcheologicznych z pańskiego kraju. Przyleciałem tu wyłącznie po tę czaszkę nie mając żadnych spraw w Unii Południowoafrykańskiej i odwożę ją do Muzeum Brytyjskiego, gdzie zostanie poddana specjalnym badaniom po gruntownym oczyszczeniu i zabiegach konserwacyjnych. Jest niezwykle krucha pomimo skamielin, które cementują jej poszczególne części.

Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął czarny, płaski portfel, otoczony grubą gumką, którą zdjął powoli i położył na ladzie. Przez chwilę jego smukłe, niemal kobiece palce grzebały w portfelu, wreszcie wyciągnął z niego małą kopertę, a z niej złożony we czworo papier. Rozwinął go i podał celnikowi, który szybko odczytał pismo, zasalutował i zwracając mu papier, powiedział: