— Proszę nam wybaczyć, panie profesorze. Nasza natarczywość mogła się panu wydać przesadna, ale my tutaj nie jesteśmy ekspertami od czaszek, a tego rodzaju postępowanie, które chroni rozmaite eksponaty przed nielegalnym opuszczeniem granic naszego kraju, na pewno chroni je przede wszystkim dla nauki, prawda?
— Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości! — Pan w rogowych okularach uśmiechnął się lekko. — Gdybyście panowie wiedzieli, jak wiele bezcennych wykopalisk wpada w ręce pokątnych handlarzy, a w konsekwencji w ręce tak zwanych zbieraczy amatorów, żeby zniknąć na długie lata z pola widzenia nauki albo ulec częściowemu zniszczeniu ze względu na nieumiejętne obchodzenie się z nimi, bylibyście zapewne jeszcze dokładniejsi w swoich poszukiwaniach. Czy mogę uważać formalności z zakończone?
— Oczywiście, panie profesorze. Nie mamy żadnych zastrzeżeń. Dziękuję bardzo.
Powoli wsunął papier do portfelu, który ponownie okręcił gumką. Później zaczął z największą ostrożnością nakładać pokrywę na tekturowe pudełko, mieszczące to wszystko, co zostało z doczesnej powłoki Australopithecusa.
— Czy widział pan kiedyś większe paskudztwo niż ten jego bezcenny skarb? — zapytał szeptem pan Knox, pochylając się do ucha Alexa.
Ale profesor, który właśnie zamknął neseser i gotował się do odejścia, musiał go usłyszeć, bo odwrócił się nagle na pięcie i wpatrując się w pana Knoxa ogromnymi, powiększonymi wypukłościami szkieł oczyma, powiedział:
— „Paskudztwo” to dość ryzykowne określenie, drogi panie, zważywszy prosty fakt, że czaszka ta mogła należeć do pańskiego bezpośredniego przodka. Bo cóż możemy wiedzieć na ten temat, jeśli przeciętny Europejczyk w dziewięćdziesięciu wypadkach na sto nie zna imion i pochodzenia swych prapradziadków, którzy żyli mniej więcej półtora stulecia przed nim? A ten człowiek, jeśli był już zupełnym człowiekiem oczywiście, bo zdania co do tego są podzielone, żył ponad pół miliona lat temu. Dlatego pewna rezerwa w określeniach i odrobina szacunku mogą okazać się po prostu szacunkiem dla własnych przodków, czyli dla samego siebie! — Uśmiechnął się uprzejmie i odszedł, piastując pieczołowicie pod pachą swój neseser.
Pan Knox zaczerwienił się gwałtownie i zrobił krok ku przodowi, co nie dało żadnego rezultatu, gdyż przypomniał sobie natychmiast o stojącym na ladzie bagażu. Zatrzymał się więc ze słowami:
— A cóż to za arogancja! — Patrzył przez chwilę za oddalającym się człowiekiem, którego pochłonęły następne wahadłowe drzwi. W wyrazie jego twarzy walczyły z sobą gniew, pogarda i mimowolny szacunek.
— Mój bezpośredni przodek! Raczej jego własny! Podobny nawet do niego! I to ma być profesor? Pomyśleć, że ludzie tego rodzaju jeżdżą po świecie i wyrzucają spokojnie pieniądze podatników, udając, że każdy wykopany z ziemi gnat jest więcej wart niż tona diamentów. Gdyby zamiast tego chcieli sobie co niedziela poczytać Biblię, wiedzieliby, skąd się wziął człowiek na ziemi i jak go Pan Bóg stworzył. Przestaliby wtedy badać, kto, z kim i dlaczego żył pół miliona lat temu! Jutro następny taki szarlatan ogłosi w gazetach, że znalazł żebro Adama albo pałkę Kaina i wtedy...
Stojący naprzeciw niego celnik chrząknął uśmiechając się.
— Dobry wieczór, panie Knox! Zapewne wielu ludzi myśli tak jak pan, ale ten angielski profesor miał zezwolenie na wywóz swojej czaszki, a reszta jest jego prywatną sprawą, prawda? A jeśli chodzi o pana, to przecież widzieliśmy się niedawno. Zaledwie pan wrócił i znowu wybiera się pan w świat?
— Znowu? — Pan Knox zwrócił się ku niemu i skinął głową. Oburzenie jego przygasło nagle. — Jak zawsze. Cóż robić? Jedni żyją z tego, że muszą nieustannie pakować walizki, a inni z tego, że do nich zaglądają i przetrząsają ich wnętrza.
— Właśnie — celnik westchnął. — Zapewne ci pierwsi mają więcej z życia, bo cóż może być przyjemniejszego niż dalekie podróże? Ale obowiązek nade wszystko, więc może zechce pan otworzyć swoją walizkę?
— Och, oczywiście. — Pan Knox wzruszył ramionami, z wyraźną niechęcią sam otworzył zatrzaski walizki i uniósł jej wieko. — Czy nie mogłoby się choć raz obejść bez tego? Zarówno pan, jak i ja wiemy, że niczego nigdy pan tu nie znajdzie. Ale, jak widać, niejeden uczciwy obywatel tego kraju musi jeszcze długo czekać na to, aby nie traktowano go nieustannie jak przestępcy!
— Żaden obywatel tego kraju nigdy nie jest traktowany jak przestępca, o ile jest uczciwy — odpowiedział celnik spokojnie, przeglądając szybko i sprawnie wnętrze walizki. — A jeśli chodzi o pewne dodatkowe formalności, które stosujemy zwykle, gdy udaje się pan za granicę, to chciałbym panu przypomnieć, że dzieje się tak dlatego, ponieważ przed kilku miesiącami…
— Och, wiem, wiem! — Knox machnął ręką. — Przed kilku miesiącami znaleziono u mnie kilka drobnych, bezwartościowych niemal kamyków, które nosiłem z sobą od lat i uważałem za talizman przynoszący szczęście. Uznaliście to za próbę przemytu, bo za cóż by innego! Choć sami przyznaliście, że mała wartość kamieni wyklucza cechy przestępstwa!
Celnik uniósł głowę i spojrzał na pana Knoxa, ale jego sprawne ręce nadal poruszały się w głębi walizki, nie powodując niemal żadnego nieładu pośród leżących w niej przedmiotów i bielizny osobistej.
— Pamiętam to doskonale, proszę pana. I, o ile sobie przypominam, nie skonfiskowano ich panu nawet, ale zatrzymano w depozycie i zwrócono panu je po powrocie z zagranicy. Nie uznaliśmy więc próby ich przewiezienia za chęć przemytu. Człowiek taki jak pan, który z zawodu jest znawcą drogich kamieni, nie mógłby przecież przewozić, w celu osiągnięcia nielegalnego zysku, kamieni wartości stu czy dwustu dolarów. Jednak dopuścił się pan wykroczenia wobec obowiązujących ustaw i dlatego… — rozłożył ręce. — Pańskie upodobanie do tego rodzaju talizmanów zmusza nas do zaostrzenia kontroli wobec pana. Czy można wiedzieć, co pan wiezie w tej teczce i w tych małych paczuszkach?
— W teczce są moje notatki, listy i skatalogowane prospekty kopalni, której jestem przedstawicielem. W paczuszkach znajdują się najzwyklejsze zabawki, mechaniczne zwierzątka dla dzieci moich znajomych. Kupiłem je przed odlotem, bo spotkam się z nimi natychmiast po przyjeździe. Jeśli pana interesują szczegóły — dodał ze źle ukrywaną ironią — jest to malutka żyrafa i nosorożec.
Celnik skinął głową z wyszukaną uprzejmością, ale wyciągnął rękę nad ladą.
— Może pozwoli pan łaskawie najpierw tę teczkę.
Dokładnie przeszukał jej zawartość, zerkając nawet chwilami na nagłówki niektórych papierów. Później wsunął je wszystkie na powrót. Z kolei wziął do ręki oba pakieciki, które Knox położył przed nim na ladzie. Szybko rozsupłał kolorowy sznurek i wyjął z pierwszego pakiecika malutkie pudełeczko. Otworzył je. Wewnątrz leżał blaszany nosorożec. Celnik obejrzał go dokładnie ze wszystkich stron, potrząsnął nim, a później nakręcił zwierzątko kluczykiem tkwiącym w jego boku. Puścił je na ladę. Nosorożec powolnym krokiem ruszył przed siebie warcząc cichutko mechanizmem. Zatrzymał się, uderzywszy rogiem o ścianę walizki stojącej na drodze i został tak warcząc coraz ciszej. Celnik raz jeszcze podniósł go, znów potrząsnął nim koło ucha, zważył w dłoni i wsunął na powrót do pudełeczka, które podał koledze, a gdy tamten zajął się zręcznie zawinięciem zabawki w papier i owiązaniem jej sznurkiem, sam wziął drugie pudełeczko.
Pan Knox stał spokojnie, wsparty pulchnymi dłońmi o powierzchnię lady, wpatrując się w czynności obu celników. Na twarzy miał wyraz bardzo chyba zbliżony do tego, z jakim pierwsi chrześcijanie oczekiwali przed bramą areny znaku, że za chwilę otworzy się ona i zostaną rzuceni na pożarcie lwom przed oczyma bezlitosnego, rozbawionego tłumu. Celnik otworzył drugie pudełeczko i wyjął z niego tłustego, ciemnobrunatnego, także wykonanego z blachy, hipopotama. Cały proceder powtórzył się z tą różnicą, że drugie zwierzątko maszerowało nieco prędzej i wyminąwszy walizkę byłoby spadło z lady na podłogę, gdyby drugi funkcjonariusz nie pochwycił go na krawędzi.