Teela również bardzo się zmieniła. Włosy, czarne i miękkie, związała w ogon. Jej skóra miała blady, nordycki odcień. W owalnej twarzy najbardziej zwracały na siebie uwagę duże, brązowe oczy i małe, poważne usta; nos był niemal niedostrzegalny. W emitowanym przez dwie płaszczyzny „łóżka” polu unosiła się równie lekko i nieskrępowanie jak olej na wodzie.
— Przecież nigdy nie byłaś nawet na Księżycu.
Skinęła głową.
— A ja wcale nie jestem najwspanialszym kochankiem na świecie. Sama to powiedziałaś.
Powtórne skiniecie. Teela Brown nie uznawała niedomówień. Przez te dwa dni i dwie noce ani razu nie skłamała, nie powiedziała półprawdy, nie starała się uniknąć odpowiedzi na żadne pytanie. Opowiedziała Louisowi o swoich dwóch kochankach; jeden z nich przestał się nią interesować po pół roku, drugi zaś był jej kuzynem, którzy otrzymał szansę wyemigrowania na Górę Widoku. Louis był znacznie bardziej powściągliwy w zwierzeniach, ona zaś zdawała się tą powściągliwość akceptować. Sama zaś była zupełnie otwarta. I zadawała cholerne pytania.
— Więc dlaczego właśnie ja? — koniecznie chciał wiedzieć Louis.
— Nie mam pojęcia — przyznała. Może to twój czar? Jesteś przecież bohaterem.
Był w tej chwili jedynym żyjącym spośród tych, którzy po raz pierwszy zetknęli się z obcą cywilizacją. Czy ten epizod z trinokami będzie się za nim ciągnął aż do końca?
Spróbował jeszcze raz.
— Wiesz, tak się składa, że znam najlepszego kochanka na Ziemi. To jego hobby. Jest moim przyjacielem. Pisze o tym książki. Ma doktoraty z fizjologii i psychologii. Przez ostatnich sto trzydzieści lat…
Teela zasłoniła uszy rękami.
— Przestań — poprosiła. — Przestań.
— Po prostu nie chcę, żebyś zginała. Jesteś za młoda. Na jej twarzy pojawił się wyraz zdumienia oznaczający, że znowu użył zwyczajnych słów interworldu w kontekście, który pozbawiał je jakiegokolwiek sensu. „Nagłobieg serca”? „Zginęła”? Louis westchnął, zrezygnowany.
— Sypialnia, połączyć pola — powiedział.
Dwa niezależne od siebie pola, utrzymujące Louisa i Teelę dokładnie miedzy dwiema emitującymi je płaszczyznami zlały się w jedno. Przez chwila zdawało im się, że gdzieś spadają, a potem byli już koło siebie.
— Naprawdę chciało mi się spać, Louis… Ale nie szkodzi…
— Pomyśl jeszcze i o tym, zanim wyruszysz na wyprawa do krainy marzeń. W kabinie będzie dosyć ciasno.
— Czy chcesz powiedzieć, że nie będziemy mogli się kochać? Do licha, Louis, nic mnie nie obchodzi, czy będą patrzeć, czy nie. Przecież to obcy.
— Ale mnie to obchodzi.
Znowu to zdumione spojrzenie.
— A gdyby byli ludźmi? Też byś się tym przejmował? .
— Tak. Chyba, że bardzo dobrze byśmy się znali. Czy jestem bardzo staroświecki?
— Trochę.
— Pamiętasz tego przyjaciela, o którym ci wspominałem? Tego najlepszego kochanka? Otóż miał on, hm, znajomą, która nauczyła mnie części tego, czego on uczył ją. Ale do tego potrzebne jest ciążenie — dodał. — Sypialnia, wyłączyć pole! .
— Próbujesz zmienić temat.
— Rzeczywiście. Poddaje się.
— Pomyśl jeszcze o jednej rzeczy. Twój znajomy lalecznik mógłby zażyczyć sobie przedstawicieli czterech, a nie tylko trzech gatunków. Równie dobrze zamiast ze mną mógłbyś to robić z samicą trinoka.
— Okropna-perspektywa. Wracając do rzeczy: całość składa się z trzech faz. Zaczynamy od pozycji „na jeźdźca”…
— Co to jest pozycja „na jeźdźca”?
— Zaraz ci pokażę…
Rano Louis był szczęśliwy, że lecą razem. Kiedy powróciły wątpliwości, było już za późno. Właściwie, było już za późno od dłuższego czasu.
Zewnętrzni handlowali informacją. Dobrze za nią płacili i drogo sprzedawali, ale to, co raz kupili, sprzedawali wielokrotnie, ponieważ teren ich działania obejmował całe ramię galaktyki. We wszystkich bankach zamieszkanego przez ludzi Kosmosu mieli nieograniczony kredyt.
Najprawdopodobniej ich gatunek powstał na zimnym, lekkim księżycu jakiegoś gazowego giganta, takim, jak na przykład Nereida, największy satelita Neptuna.
Teraz zamieszkiwali przestrzeń międzygwiezdną w olbrzymich statkach, przeróżnie wyglądających i wyposażonych w urządzenia od żagli fotonowych po silniki, których istnienie, a już szczególnie działanie, według ludzkiej nauki było absolutnie niemożliwe. Jeżeli jakiś system planetarny był zamieszkany przez potencjalnych klientów i jeżeli znajdowała się w nim odpowiednia planeta lub księżyc, Zewnętrzni zakładali tam na dzierżawionym terenie olbrzymi, rekreacyjno-handlowy ośrodek. Pięćset lat temu wydzierżawili Nereidę.
— Chyba właśnie tutaj muszą mieć coś w rodzaju swojej centrali — powiedział Louis, jedną ręką wskazując w dół, drugą zaś trzymając na sterach transportowca.
Nereida była lodową, popękaną równiną, oświetloną jasnym blaskiem gwiazd. Słońce wyglądało stąd jak duża, tłusta kropka i dawało mniej więcej tyle samo światła, co na Ziemi Księżyc w pełni. Właśnie ten blask oświetlał rozciągający się w dole labirynt, zbudowany z niewysokich ścian. Tu i ówdzie stały kopulaste budynki i orbitalne wahadłowce o nie osłoniętych niczym przedziałach pasażerskich, ale najwięcej miejsca zajmował właśnie labirynt.
— Ciekawe, po co im to? — zapytał górujący nad Louisem Mówiący-do-Zwierząt. — Do obrony?
— To coś w rodzaju plaży — wyjaśnił Louis. — Zewnętrzni funkcjonują dzięki energii termoelektrycznej. Leżą z głową w słońcu i ogonem w cieniu, a różnica temperatur powoduje przepływ prądu. Dzięki tym ścianom mają więcej miejsc, w których słońce graniczy wyraźnie z cieniem.
Nessus znacznie się uspokoił podczas dziesięciogodzinnego lotu. Zrobił obchód systemów bezpieczeństwa, zaglądając tu i tam, wtykając to jedną, to drugą głowę w najróżniejsze kąty i rzucając przez ramię zdawkowe uwagi. Jego skafander, pumpiasty balon ze wzmocnieniami na kryjącym mózg garbie, sprawiał wrażenie lekkiego i wygodnego. Systemy regenerujące żywność i powietrze były wręcz nieprawdopodobnie małe.
Trochę wszystkich zaskoczył tui przed startem. W kabinie rozległy się dźwięki dziwnej, bogatej muzyki, tęsknej niczym zawodzenie komputera opętanego manią seksualną. To był właśnie Nessus.
Dzięki swoim dwóm gardłom, umięśnionym tak, jak muszą być umięśnione narządy spełniające również funkcję rąk, był niemal chodzącą orkiestrą.
Uparł się, by za sterami koniecznie siedział Louis, a jego zaufanie do niego było tak wielkie, że nawet nie zapiął pasów. Louis podejrzewał, że na statku laleczników muszą być zainstalowane jakieś specjalne, dodatkowe urządzenia zabezpieczające.
Mówiący-do-Zwierząt zjawił się na pokładzie z dziesięciokilogramowym bagażem, który, jak się okazało, składał się niemal wyłącznie z mikrofalowego piecyka do podgrzewania mięsa i olbrzymiej porcji samego mięsa, oczywiście surowego, raczej nie ziemskiego pochodzenia. Nie wiadomo czemu Louis oczekiwał że skafander kzina będzie przypominał średniowieczną zbroję; nic z tych rzeczy. Był to raczej wieloczłonowy balon, zupełnie przezroczysty, z monstrualnych rozmiarów plecakiem i przypominającym mydlaną bańkę hełmie o uruchamianych językiem przełącznikach. Chociaż kzin nie miał przy sobie żadnej widocznej broni; sam plecak sprawiał wrażenie ekwipunku wojennego i Nessus uparł się, żeby złożyć go w przedziale bagażowym.
Większą cześć drogi kzin po prostu przespał.