— Och, Louis! Jesteśmy przecież w kadłubie General Products!
— A jeśli coś się stanie i pole statyczne nie zaskoczy? Kadłub z pewnością wytrzyma upadek, ale z nas zostanie tylko galareta.
— Na oczy finagla, przestań się bać! — Jej dłonie zsunęły się w dół po jego ciele. Przyciągnął ją bliżej, by przypadkiem nie dostrzegła jego twarzy…
Kiedy już spała, przypominając cudowny, uroczy sen, Louis wyszedł z kabiny. Wziął gorącą kąpiel, pociągając ze szklanki zimnego bourbona.
Istniały przyjemności, których nie można było sobie odmówić. .
Jasny błękit z białymi pasemkami, czysty granat, znowu błękit…
Pierścień przesłaniał już niemal całe niebo. Z początku szczegóły można było dostrzec tylko na obszarach pokrytych chmurami: burze, fronty atmosferyczne, opady. Potem pojawiły się zarysy mórz. Powierzchnia Pierścienia mniej więcej w połowie pokryta była wodą.
Wszyscy znajdowali się w swoich kojach. Kzin, Teela i Louis przypięci uprzężą przeciążeniową. Nessus dodatkowo zwinięty w kłębek.
— Lepiej byś trochę popatrzył — doradził mu Louis. — Znajomość topografii może nam się później przydać.
Nessus posłuchał; pojawiła się jedna głowa, by obserwować pędzący na nich krajobraz.
Oceany, wygięte krechy rzek, łańcuchy górskie.
Żadnego znaku życia. Dopiero z wysokości poniżej tysiąca mil można dostrzec ślady cywilizacji. Powierzchnia Pierścienia pędziła pod nimi, zabierając ze sobą szczegóły niemal tak prędko, jak nadążali je rozpoznawać. Zresztą nie były ważne. I tak spadną na obcy, nieznany teren.
Statek mknął z prędkością około dwustu mil na sekundę. Wystarczyłoby to w zupełności, by wynieść ich poza system. Wystarczyłoby, gdyby na ich drodze nie znajdował się Pierścień…
Byli coraz bliżej. Z boku wypełzło im na spotkanie jakieś morze, migneło, znikneło. Nagle uderzyła oślepiająca, fioletowa błyskawica.
Nieciągłość
10. Powierzchnia pierścienia
Chwila jasnofioletowego, jaskrawego światła. Sto mil atmosfery, sprasowanej w ułamku sekundy do cieniutkiej warstwy plazmy rąbnęło ich prosto w dziób.
Louis mrugnął odruchowo i już byli na dole.
— Nieżas! — usłyszał gniewny okrzyk Teeli. — Nic nie widziałam!
— Obserwowanie tytanicznych wydarzeń jest zawsze niebezpieczne, czasem bolesne, a często kończy się fatalnie — odpad lalecznik. — Bądź wdzięczna polu statycznemu Slavera, albo swojemu szczęściu.
Louis słuchał tego ledwie jednym uchem. Czuł się jakoś dziwnie. Jego oczy usiłowały znaleźć jakiś poziomy lub pionowy punkt odniesienia.
Ten nagły przeskok z potwornego spadania do całkowitego bezruchu byłby już sam w sobie wystarczająco oszałamiający, a w dodatku „Kłamcy” brakowało ledwie trzydziestu stopni do tego, by leżeć dokładnie do góry nogami. Sztuczna grawitacja działała cały czas bez zarzutu, wiec odnosiło się wrażenie, że to nie statek, a otaczający go teren stanął nagle na głowie.
Niebo miało kolor nieba z umiarkowanej strefy klimatycznej Ziemi. Roztaczający się dookoła widok był dosyć dziwny: doskonale gładka, błyszcząca powierzchnia o poszarpanych, czerwonobrązowych krawędziach. Coś więcej można będzie powiedzieć dopiero po wyjściu na zewnątrz.
Louis rozpiął swoją uprząż i wstał z koi.
Uczynił to dosyć niepewnie, bowiem jego oczy i błędnik miały dokładnie odmienne zdania co do tego, gdzie właściwie jest dół. Tylko spokojnie. Nie było gdzie się śpieszyć. Niebezpieczeństwo minęło.
Odwrócił się, by ujrzeć zamykające się za Teelą wewnętrzne drzwi śluzy. Dziewczyna była bez skafandra.
— Teela, ty wariacie, wyłaź stamtąd! — ryknął.
Za późno. Nie mogła go już usłyszeć. Rzucił się do drzwi.
Analizatory powietrza, umieszczone na skrzydle „Kłamcy”, zniknęły wraz z resztą zewnętrznych czujników i urządzeń. Żeby sprawdzić przydatność atmosfery Pierścienia do oddychania należało wyjść na zewnątrz w skafandrze i użyć wchodzącego w skład jego wyposażenia, przenośnego analizatora.
Chyba że Teela padnie martwa w drzwiach śluzy. Wtedy nie trzeba już będzie przeprowadzać żadnych testów.
Otworzyły się zewnętrzne drzwi.
Automatycznie w śluzie przestała działać sztuczna grawitacja i Teela runęła głową w dół. W ostatniej chwili udało jej się złapać wyciągniętą na oślep ręką krawędzi otworu wejściowego, dzięki czemu obróciła się w trakcie upadku o 180 stopni i zamiast na czaszce, wylądowała na dokładnie przeciwnej części swego ciała.
Louis wskoczył w skafander, zapiął go, zatrzasnął hełm. Na zewnątrz, nad jego głową Teela wstała powoli na nogi, trąc stłuczone boleśnie miejsce. O dziwo, ciągle jeszcze oddychała.
Louis wszedł do śluzy. Nie sprawdził nawet, na jak długo starczy mu powietrza, bo przecież miał zamiar przebywać w skafandrze tylko tyle czasu, ile będzie potrzeba analizatorowi na określenie składu atmosfery.
W ostatniej chwili przypomniał sobie, w jak niezwykłym położeniu znajduje się statek, chwycił się mocno tego, co przed chwilą było progiem, a teraz okazało się górną krawędzią otworu wejściowego, zawisł na rykach i skoczył.
Nogi wymknęły się momentalnie spod niego i Louis wylądował twardo na swoim gluteus maximi.
Gładka, szarawa, półprzezroczysta powierzchnia była nieprawdopodobnie śliska. Louis raz i drugi spróbował wstać, po czym dał za wygraną. Siedząc zerknął na wskazania analizatora.
— Louis, słyszysz mnie? — zapytał kzin.
— Aha.
— Czy powietrze nadaje się do oddychania?
— Tak. Tyle, że trochę rzadkie. Na Ziemi powiedziałbym, że jesteśmy jakąś milę nad powierzchnią morza.
— Możemy wyjść?
— Pewnie, ale weźcie ze sobą liny i przywiążcie ją do czegoś w śluzie, bo nie bodziemy mieli jak wrócić. Uważajcie przy schodzeniu. Tutaj prawie nie ma tarcia.
Śliska powierzchnia nie sprawiała Teeli niemal żadnego kłopotu. Stała bez ruchu z założonymi ramionami, czekając, kiedy wreszcie Louis przestanie się wygłupiać i zdejmie hełm.
— Musze ci coś powiedzieć — oznajmił, kiedy już to uczynił.
I powiedział, w sposób bynajmniej niezbyt elegancki.
Powiedział o tym, że analiza widmowa składu atmosfery przeprowadzana z odległości dwóch lat świetlnych nie może w żadnym wypadku dawać pewności co do jej rzeczywistego składu. Powiedział o trudno wykrywalnych truciznach, związkach metali, pyłach, organicznych zawiesinach i mikroorganizmach, które swą niewyczuwalną obecnością mogą zatruć pozornie nadającą się do oddychania atmosferę, a które można odkryć dopiero w pobranej bezpośrednio próbce powietrza. Powiedział o karygodnej nierozwadze i nieprawdopodobnej głupocie. Powiedział o nieodpowiedzialności tych, których jedynym pragnieniem jest odgrywanie roli świnki morskiej. Powiedział to wszystko, zanim dwaj obcy zdążyli opuścić statek.
Mówiący-do-Zwierząt spuścił się po linie i zrobił kilka ostrożnych kroków, niczym tancerz, badający przyczepność parkietu. Nessus zszedł w ten sam sposób, zamiast rąk używając swoich dwóch par ust, po czym stanął w bezpiecznej pozycji trójnoga.
Jeżeli nawet któryś z nich zauważył zmieszanie i przygnębienie Teeli, to nie dał tego po sobie poznać. Stali pod przekrzywionym kadłubem „Kłamcy” i rozglądali się dookoła.
Znajdowali się w olbrzymiej, płytkiej bruździe. Jej dno miało szarawy kolor i było doskonale gładkie, niczym szklany blat ogromnego stołu. Po dwóch stronach statku, w odległości jakichś stu jardów wznosiły się łagodnie jej krawędzie, utworzone przez zwały brunatnoczerwonej lawy. Louisowi zdawało się, że lawa jeszcze płynie, ściekając niezliczonymi strumykami na dno ogromnej koleiny. Z pewnością nie zdążyła jeszcze ostygnąć, rozgrzana do olbrzymiej temperatury w wyniku upadku „Kłamcy”.