Bruzda ciągnęła się hen, daleko za statkiem; nie można było dojrzeć jej końca.
Louis po raz kolejny spróbował wstać. Z całej czwórki tylko on jeden miał aż takie problemy z utrzymaniem równowagi. Podciągnął stopy i uniósł się z przesadną ostrożnością; co prawda stał, ale nie mógł zrobić najmniejszego kroku.
Kzin wyjął z kabury swój podręczny laser, wycelował w punkt niedaleko swych stóp i nacisnął spust. Obserwowali w milczeniu promień zielonego światła. Nie rozległ się ani jeden trzask topionego lub chociaż pękającego materiału, nie uniosła się nawet jedna strużka dymu. Gdy Mówiący zwolnił spust, w szklistej powierzchni nie powstał nawet najmniejszy ślad.
— Znajdujemy się w bruździe wyrytej w trakcie lądowania przez kadłub „Kłamcy” — zawyrokował Mówiący-do-zwierząt. — Nasz upadek zahamowała dopiero warstwa materiału, z którego jest wykonana zasadnicza konstrukcja Pierścienia. Nessus, co możesz nam o niej powiedzieć?
— To coś zupełnie nowego — powiedział lalecznik. — Zdaje się, że w ogóle nie przewodzi ciepła, ale to z pewnością nie jest odmiana ani kadłuba General Products, ani pola statycznego — Slavera.
— Przy wchodzeniu na te ściany będziemy potrzebować jakiejś ochrony — zauważył Louis. W tej chwili rozważania na temat konstrukcji Pierścienia niezbyt go interesowały. — Wy tu poczekajcie, a ja spróbuję wdrapać się na górę.
Jako jedyny miał na sobie izolowany termicznie skafander.
Pójdę z tobą! — zawołała Teela. Podeszła do niego bez żadnego widocznego wysiłku; oparł się na niej ciężko i razem ruszyli w stronę łagodnego zbocza lawy.
Szło się po niej bardzo dobrze, choć jednak trochę stromo.
— Dzięki — powiedział i ruszył pod górę. Pro chwili zorientował się, że Teela idzie za nim. Nie zareagował. Im szybciej nauczy się ostrożności, tym dłużej będzie żyła.
Przeszli jakieś dwanaście jardów, kiedy Teela wydała zaskoczony okrzyk i zaczęła dziki taniec. Podskakując tak wysoko, jak tylko było możliwe, zrobiła w tył zwrot i popędziła w dół zbocza. Kiedy dotarta do śliskiej powierzchni Pierścienia, pojechała jak na łyżwach. Już przy statku odwróciła się w stronę Louisa i oparłszy dłonie na biodrach popatrzyła na niego zdumionym, wściekłym i przestraszonym zarazem spojrzeniem.
Mogło być gorzej, pomyślał Louis. Mogła upaść i porządnie się poparzyć. A mimo to i tak miałby rację. Podjął wspinaczka tłumiąc w sobie nieprzyjemne poczucie winy.
Ściana lawy miała około czterdziestu stóp wysokości. Na szczycie ustępowała miejsca czystemu, białemu piaskowi.
Wylądowali na pustyni. Rozglądając się po okolicy Louis nigdzie nie mógł dostrzec nawet śladu jakiejkolwiek roślinności czy wody. Mieli szczęście. Równie dobrze „Kłamca” mógł przecież przeorać całe miasto!
Albo nawet kilka miast. Bruzda, wyżłobiona przez jego upadek, ciągnęła się milami przez białą pustynię. W oddali widać było jej koniec, ale tuż za nią zaczynała się następna. Lądując, „Kłamca” musiał kilka razy odbić się od podłoża, pozostawiając za sobą przerywany ślad swego upadku. Oczy Louisa szły za tym śladem coraz dalej i dalej… Louis patrzył w nieskończoność.
Pierścień nie miał horyzontu. Nie istniała linia, na której kończył się ląd, a zaczynało niebo. Tutaj ziemia i niebo zdawały się mieszać ze sobą w odległości, w której nawet kontynenty wydawały się małymi punkcikami; kolory traciły już tam swoją intensywność, przybierając błękitny odcień nieba. Widok miejsca, w którym wszystko niknęło, podziałał na niego wręcz hipnotycznie.
Kiedy wreszcie oderwał wzrok, uczynił to z niemałym wysiłkiem.Tak jak mgliste przepaści u podnóża Góry Widoku, oglądane dziesiątki lat temu i setki lat stąd… Jak niezmącone otchłanie Kosmosu, takie, jakimi je odbiera samotny pilot małego, jednoosobowego stateczku… Ten niezwykły horyzont Pierścienia mógł wchłonąć duszę człowieka szybciej, niż ten zdałby sobie sprawę z grożącego mu niebezpieczeństwa.
— Świat jest płaski! — krzyknął w dół, do bruzdy.
Spojrzeli na niego ze zdziwieniem.
— Wyryliśmy niezłą koleinę. I tak mieliśmy sporo szczęścia; bo zdaje się, że tu w okolicy nie ma nic żywego. Tam, gdzie uderzyliśmy, wszystko poleciało do góry i pospadało jak małe meteoryty. Przed nami… — odwrócił. się i zamarł.
— Louis?
— Nieżas ! To największa góra, jaką w życiu widziałem.
— Louis !
Mówił zbyt cicho.
— Góra! — ryknął — Sami zobaczycie! Widocznie chcieli mieć jedną górę tak ogromną, żeby nie było z niej żadnego pożytku. Jest za duża, żeby cokolwiek na niej sprawiać. Jest za duża nawet na narty! Wspaniała!
Rzeczywiście, była wspaniała. Samotna, potężna góra, niemal dokładnie stożkowego kształtu. Przypominała trochę wulkan, a raczej pseudowulkan, bo przecież pod powierzchnią Pierścienia nie było magmy, która szukałaby w ten sposób ujścia. Jej podstawa ginęła w gęstej mgle, zbocza widać było wyraźnie dzęki rzadkiemu powietrzu, zaś szczyt błyszczał bielą śniegu; raczej szarością, wiec chyba nie był to czysty śnieg. Może wieczna zmarzlina.
Kontury szczytu rysowały się z nieprawdopodobną ostrością. Czyżby wystawał ponad atmosferę?
Prawdziwa góra tej wielkości od razu runęłaby pod swoim własnym ciężarem; ta jednak z pewnością była tylko pustą w środku skorupą, utworzoną z tajemniczego materiału konstrukcyjnego Pierścienia.
— Zaczynam lubić tych, którzy to budowali — mruknął pod nosem Louis. Nie istniała żadna logiczna przyczyna, dla której na świecie robionym niejako „na zamówienie” miałaby istnieć taka góra.
Ale każdy świat powinien mieć chociaż jedną górę nie do zdobycia.
Pozostała trójka czekała na niego pod wypukłością kadłuba. Wszystkie ich pytania stopiły się w jedno:
— Widziałeś jakieś ślady cywilizacji?
— Nie.
Kazali mu opisać wszystko, co zobaczył. Ustalili kierunki: „zgodnie z ruchem obrotowym” było wzdłuż wyrytej przez „Kłamcę” bruzdy, do tyłu; „przeciwnie do ruchu obrotowego było do przodu, w kierunku góry; strony lewa i prawa odpowiadały rękom człowieka stojącego twarzą do kierunku obrotowego.
— Dostrzegłeś po lewej lub prawej którąś ze ścian?
— Nie. Nie wiem, dlaczego. Powinny tam być.
— To niedobrze.
— To niemożliwe. Tam, na górze, wzrok sięga na tysiące mil.
— To niedobrze — powtórzył Nessus. I znowu: — Widziałeś coś poza pustynią?
— Nie. Daleko po lewej stronie majaczyło coś niebieskiego. Może ocean. A może to tylko odległość.
— Żadnych budowli?
— Żadnych.
— Smugi kondensacyjne na niebie? Jakieś trasy komunikacyjne?
— Nic.
— Jakiekolwiek ślady cywilizacji?
— Gdybym coś takiego dostrzegł, powiedziałbym wam. Sądząc po tym, co zobaczyłem, to całe dziesięć bilionów mieszkańców Pierścienia przeniosło się w zeszłym miesiącu do prawdziwej kuli Dysona.
— Louis, musimy odszukać tę cywilizacje.
— Wiem o tym.
Było to aż nazbyt oczywiste. Musieli przecież prędzej czy później opuścić Pierścień, a nie było mowy o tym, by udało im się własnymi siłami poruszyć kadłub „Kłamcy”. Dzikusi, bez względu na to, jak liczni i jak przyjaźnie nastawieni, niewiele mogli im w tym pomóc.