Выбрать главу

— W porządku. Ale musimy wziąć broń.

Zabrali się do ładowania ekwipunku.

Oprócz broni w jego skład wchodziło także wiele innych rzeczy. Urządzenia testujące i wytwarzające żywność, filtry powietrza i wody, sprzęt campingowy…

Wśród ekwipunku znajdowały się także osobiste komunikatory, przeznaczone do noszenia na przegubie dłoni lub, w przypadku lalecznika, na karku. Były dosyć pokaźnych rozmiarów i z całą pewnością nie można ich było nazwać wygodnymi.

— Po co nam to? — zapytał Louis, bowiem lalecznik już wcześniej zapoznał ich z obsługą zainstalowanych w skuterach interkomów.

— Właściwie służą do nawiązywania kontaktu z autopilotem „Kłamcy”.

Dzięki nim można wezwać statek, gdziekolwiek się chce.

— Więc do czego mają nam się przydać?

— Do tłumaczenia, Louis. Jeżeli natrafimy na jakieś myślące istoty, bodziemy zmuszeni korzystać z usług komputera „Kłamcy” jako tłumacza.

— A, chyba, że tak.

Skończyli pakowanie. Wokół kadłuba statku pozostało jeszcze sporo ekwipunku, ale i tak nie mieliby jak go wykorzystać. Znajdowały się tam miedzy innymi skafandry próżniowe, części zapasowe do urządzeń, które stracili wraz z całym skrzydłem, wyposażenie przydatne jedynie podczas lotu w głębokiej przestrzeni. Zabrali wszystko, co mogło okazać się potrzebne — nawet filtry powietrza, choć te ostatnie raczej ze względu na znikomą wagę i rozmiary, niż dlatego, że spodziewali się je wykorzystać.

Louis był wykończony. Wdrapał się na fotel swego skutera i rozejrzał dokoła, zastanawiając się, o czym to mógł jeszcze zapomnieć. Zauważył, że Teela spogląda w górę i nawet przez zasłaniającą mu oczy mgłę zmoczenia dostrzegł wyraz przerażenia na jej twarzy.

— Nieżas! — zaklęła niezbyt pewnym głosem. — Ciągle jest południe!

— Tylko nie panikuj. Po prostu…

— Louis! Doskonale wiem, że pracowaliśmy co najmniej sześć godzin!

Jak może być ciągle południe?

— Nie denerwuj się. Przecież wiesz, że tutaj słońce nie zachodzi.

— Nie zachodzi? — Atak histerii minął równie nagle, jak się pojawił. — No, tak. Oczywiście, że nie zachodzi.

— Musimy się do tego przyzwyczaić. Zresztą, spójrz jeszcze raz; widzisz? To krawędź czarnego prostokąta.

Stojące w zenicie słońce zaczęło nagle gasnąć.

— Ruszajmy w drogę — przynaglił ich Mówiący-do-Zwierząt. — Kiedy zapadnie ciemność, powinniśmy być już w powietrzu.

11. Łuk nieba

W zapadającym mroku cztery skutery wzbiły się jednocześnie w górę. W krótkim czasie obnażona powierzchnia konstrukcji Pierścienia zniknęła im z oczu.

Nessus poinstruował ich wcześniej, jak włączyć zdalne sterowanie. Teraz wszystkie skutery powtarzały posłusznie manewry, które wykonywał Louis. Siedząc wygodnie w swoim fotelu prowadził pewnie skuter poruszeniami dwóch pedałów i drążka sterowniczego.

Nad deską rozdzielczą unosiły się cztery miniaturowe, częściowo przejrzyste główki: jedna z nich należała do uroczej czarnowłosej syreny, jedna do groźnego, bystrookiego tygrysa, a dwie do niezbyt inteligentnie wyglądających jednookich pytonów. Interkom działał bez zarzutu, wywołując wrażenia zbliżone do delirium tremens.

Kiedy skutery przelatywały nad czarnymi ścianami lawy Louis obserwował reakcję swoich współtowarzyszy.

Teela była pierwsza. Jej oczy rozejrzały się po okolicy, po czym uniosły się i tam, gdzie zwykle trafiały na granicę, znalazły nieskończoność. Nagle stały się wielkie i okrągłe, a jej twarz zapłonęła niczym przedzierające się przez burzowe chmury słońce.

— Och, Louis!

— Co za ogromna góra! — zauważył kzin.

Nessus nic nie powiedział. Jego głowy rozglądały się nerwowo dookoła.

Ciemność zapadła bardzo szybko. Głęboki cień połknął nagle ogromną góra, nie zostawiając po niej nawet śladu. Słońce było już tylko cieniutkim rąbkiem, graniczącym z nieprzeniknioną czernią. Coś pojawiło się na mroczniejącym niebie.

Olbrzymi łuk.

Robił się coraz wyraźniejszy. Kiedy ziemię i niebo pochłonęła już zupełna ciemność, pokazał się w całym przepychu.

Pasy poznaczonego białymi plamami błękitu poprzedzielane odcinkami czerni. U podstawy łuk był bardzo szeroki, by szybko zwęzić się wraz z nabieraniem wysokości. W pobliżu zenitu miał szerokość maźniętej cienkim pędzelkiem kreski. W samym zenicie był przecięty niewidocznym w dzień pierścieniem czarnych prostokątów.

Skutery w niezmąconej niczym ciszy nabierały szybko wysokości. Pole dźwiękochłonne nie dopuszczało do uszu Louisa nawet szumu rozcinanego powietrza. Tym większe było jego zdziwienie, kiedy jego prywatna bańka ciszy i spokoju wypełniła się nagle zgiełkiem bogatej muzyki.

Zupełnie, jakby eksplodowały organy parowe.

Dźwięk byt wręcz boleśnie głośny. Louis czym prędzej zasłonił uszy dłońmi. Oszołomiony, nie od razu zdał sobie sprawę z tego, co się właściwie dzieje. Dopiero po chwili dźgnął palcem w wyłącznik interkomu i obraz dwóch głów lalecznika zniknął niczym duch o świcie.

Potworna kakofonia (coś jakby palony żywcem chór kościelny) ścichła znacznie, docierając do niego okrężną drogą, przez interkomy Teeli i kzina.

— Dlaczego on to zrobił? — zapytała ze zdumieniem Teela.

— Jest przerażony. Minie trochę czasu, zanim się do tego przyzwyczai.

— Do czego ma się przyzwyczaić?

— Przejmuję dowodzenie — oznajmił Mówiący-do-Zwierząt. — Lalecznik nie jest w stanie podejmować żadnych decyzji. Oświadczam, że od tej pory ta ekspedycja ma charakter wojskowy i że ja jestem jej dowódcą.

Przez moment Louis zastanawiał się nad jedyną alternatywą, jaka mu pozostała: mógł sam ogłosić się dowódcą wyprawy. Wcale jednak nie spieszyło mu się do walki z Mówiącym-do: Zwierząt. Zresztą, szczerze mówiąc, kzin bardziej nadawał się do roli dowódcy.

Skutery znajdowały się już na wysokości pół mili. Ziemia i niebo były już zupełnie czarne, ale czerń ziemi poznaczona była tu i ówdzie jeszcze czarniejszymi cieniami, przez co nabierała nie tyle może wyglądu, co charakteru mapy. Niebo, zdominowane przytłaczającym swymi rozmiarami łukiem, pobłyskiwało licznymi gwiazdami.

Luisowi niespodziewanie przyszła na myśl „Boska Komedia” Dantego. Wszechświat włoskiego poety był skomplikowanym tworem, w którym dusze ludzi i aniołów miały do odegrania ściśle określone role małych trybików, wchodzących w skład niewyobrażalnie wielkiej maszyny. Pierścień był czymś w oczywisty, natrętny sposób sztucznym, czymś co zostało zrobione. Nie można było o tym nawet na moment zapomnieć; nad głową wznosił się najbardziej widoczny tego dowód.

Nic dziwnego, że Nessus nie mógł tego znieść. Zbyt się bał, a oprócz tego był zbyt wielkim realistą. Może dostrzegał piękno tego, co widział, a może nie. Z całą pewnością jednak zdawał sobie sprawę z tego, że znaleźli się, na ogromnej, sztucznej konstrukcji, wielokrotnie większej od wszystkich planet, tworzących jeszcze niedawno olbrzymie imperium laleczników.

— Zdaje się, że widzę boczne ściany — powiedział kzin.

Louis z wysiłkiem oderwał spojrzenie od łuku na niebie. Rozejrzał się w lewo i w prawo i poczuł w sercu lodowaty paroksyzm strachu.

Po lewej, krawędź bocznej ściany Pierścienia można było dostrzec jako ledwie widoczną, ciemnogranatową na ciemnogranatowym tle kreskę. Louis nie pokusił się o to, żeby chociaż oszacować jej wysokość; nie miał pojęcia, gdzie może znajdować się jej podstawa. Widział tylko górną krawędź; gdy za długo się w nią wpatrywał, znikała. Znajdowała się tam, gdzie powinien znajdować się horyzont. Równie dobrze mogła więc być krawędzią, jak i podstawą czegokolwiek.