— Mówi się, że laleczniki są roślinożercami i że zawsze raczej uciekają od walki niż do niej dążą.
— Sam to oceń. Twoją zapłatą, jeśli uda ci się przeżyć, będą plany nowego typu statku kosmicznego, plus sam statek. Premia za szczególne ryzyko.
Lalecznik robił wszystko, by jeszcze bardziej pogorszyć sytuację. Kzinowi nigdy nie oferuje się premii za szczególne ryzyko. Kzin nigdy niczego się nie boi i nigdy nie dostrzega żadnego niebezpieczeństwa.
Jednak kzin powiedział tylko jedno słowo:
— Zgoda.
Trzech jego pobratymców prychnęło coś do niego.
Kzin odprychnął im coś w odpowiedzi.
Jeden kzin, mówiący w swoim ojczystym języku, brzmiał jak odgłosy bójki stada kotów. Czterech kzinów w zajadłej dyskusji przywodziło na myśl całą kocią wojna, poołączoną z użyciem broni atomowej. W restauracji natychmiast włączyły się wygłuszacie, ale i tak można było doskonale słyszeć sprzeczkę obcych.
Louis zamówił następnego drinka. Z tego, co wiedział o kzinach, ci czterej musieli przejść jakieś specjalne szkolenie. Lalecznik jeszcze żył.
Spór wreszcie ucichł i kzinowie zwrócili się do nich. Ten z czarnymi plamami nad oczami zapytał:
— Jak się nazywasz?
— Przyjąłem ludzkie imię Nessus — odparł lalecznik. — Naprawdę nazywam się… — w tym miejscu z dwóch gardeł lalecznika popłynęły bogate, muzyczne dźwięki.
— W porządku, Nessus. Musisz wiedzieć, że my czterej stanowimy przedstawicielstwo kzinów na Ziemi. To jest Harch, to Ftanss, ten z żółtymi progami to Hrroth. Ja, jako ich pomocnik i kzin niskiego rodu nie mam imienia. Nazywają mnie według tego, co robię: Mówiący-do-Zwierząt.
Louis zagryzł z wściekłością zęby.
— Problem polega na tym, że jesteśmy tutaj potrzebni. Skomplikowane negocjacje… ale to was nie obchodzi. Zostało ustalone, że moja obecność tutaj nie jest niezbędna. Jeżeli ten twój statek okaże się rzeczywiście coś wart, przyłącza się do was. Jeżeli nie, dowiodę mej odwagi w inny sposób.
— W porządku — powiedział lalecznik i wstał ze swego miejsca.
Louis nie poruszył się, tylko zapytał:
— A jak nazywają cię inni kzinowie?
— W Języku Bohaterów brzmi to tak: — I kzin zaskrzeczał coś przeraźliwie wysoko.
— Wiec czemu nam tego nie powiedziałeś? Czy chciałeś nas obrazić?
— Tak — odparł Mówiący-do-Zwierząt. — Byłem na was wściekły.
Louis, przyzwyczajony do ludzkiego savoir-vivre'u oczekiwał raczej, że kzin skłamie. Wtedy on Louis, mógłby udać, że w to wierzy, dzięki czemu kzin byłby w przyszłości grzeczniejszy… ale teraz było już na to za późno. Louis zawahał się na ułamek sekundy, zanim zapytał:
— Co nakazuje w takim przypadku zwyczaj?
— Musimy zmierzyć się w walce wręcz, zaraz, jak tylko mnie do takiej walki wyzwiesz. Albo jeden z nas musi przeprosić.
Louis wstał. Zdawał sobie doskonale sprawa, że popełnia samobójstwo, ale równie dobrze wiedział, że inaczej po prostu nie można.
— Wyzywam cię — powiedział. — Kły przeciwko zębom, pazury przeciwko paznokciom, ponieważ nie ma dla nas dwóch miejsca we Wszechświecie.
— Przepraszam w imieniu mego towarzysza, Mówiącego-do-Zwierząt nie podnosząc głowy odezwał się kzin imieniem Hroth.
— Hę? — stęknął Louis.
— Na tym właśnie polega moja funkcja — wyjaśnił kzin. — Być pod ręką we wszystkich tych sytuacjach, w których natura kzinów widzi tylko dwa wyjścia: walczyć lub przeprosić. Wiemy, co się dzieje, gdy walczymy. Dzisiaj jest nas osiem razy mniej niż wtedy, gdy po raz pierwszy zetknęliśmy się z ludźmi. Nasze kolonie są teraz waszymi koloniami, nasi niewolnicy są wolni i uczą się ludzkich technologii i ludzkiej etyki. W sytuacji, kiedy trzeba przeprosić lub walczyć moja funkcja polega na tym, żeby przeprosić.
Louis usiadł. Wyglądało na to, że jednak jeszcze trochę pożyje.
— Nie potrafiłbym tak — powiedział.
— Oczywiście, że nie, skoro odważyłeś się wyzwać kzina na pojedynek.
Ale nasz Patriarcha uważa, że nie nadaje się do niczego innego. Nie jestem zbyt inteligentny, szwankuje na zdrowiu, zawodzi mnie koordynacja ruchów. Jak inaczej mógłbym zasłużyć sobie na imię?
Louis pociągnął swego drinka, modląc się w duchu, żeby ktoś wreszcie zmienił temat. Taki pokorny kzin wprawiał go w zakłopotanie.
— Skończmy jeść — zaproponował Mówiący-do-Zwierząt. — Chyba że nasza misja zaczyna się już teraz.
— Ależ skąd — odparł Nessus. — Jeszcze nie mamy skompletowanej załogi. Zostanę poinformowany, jeżeli moi agenci zlokalizują czwartego jej członka. Na razie jedzmy.
Mówiący-do-Zwierząt powiedział jeszcze jedną rzecz, zanim wrócił do swego stolika.
— Louisie Wu, twoje wyzwanie było trochę przegadane. Wystarczy zwykły wrzask wściekłości. Po prostu: wrzeszczysz i skaczesz.
— Wrzeszczysz i skaczesz — powtórzył Louis. — Dla mnie bomba.
2. I jego pstrokata załoga
Louis Wu znał ludzi, którzy korzystając z kabiny transferowej zamykali oczy. W przeciwnym razie dostawali zawrotów głowy. Według Louisa był to czysty nonsens, ale z drugiej strony dziwactwa niektórych innych jego przyjaciół były znacznie bardziej niezwykłe.
Wybrał kod z otwartymi oczami. Obserwujący go obcy zniknęli, a ktoś zawołał:
— Patrzcie! Już wrócił!
Przed drzwiami kabiny zebrał się mały tłumek, uniemożliwiając prawie ich otwarcie.
— A niech wasi Naprawdę nikt nie poszedł do domu? — Rozłożył szeroko ramiona, zgarniając ich niczym pług śnieżny. — Zróbcie przejście, matołki. Spodziewam się jeszcze gości.
— Wspaniale! — krzyknął mu ktoś do ucha. Jakieś ręce chwyciły mocno jego dłoń i wepchnęły mu do niej napełnioną szklankę. Louis otoczył ramionami siedmiu czy ośmiu z jego gości i uśmiechnął się, rozbawiony przyjęciem, jakie mu zgotowali.
Louis Wu. Z pewnej odległości można go było wziąć za człowieka Orientu, o bladożółtej skórze i powiewających, siwych włosach. Bogata, błękitna szata była udrapowana tak niedbale, że właściwie powinna krepować mu ruchy. Ale nie krępowała. Z bliska wszystko okazywało się fałszywe. Skóra wcale nie była bladożółta, z brązowym odcieniem, lecz gładka i chromowożółta; jak u bohatera komiksów. Fu Manchu. Warkoczyk był zbyt gruby; nie posiwiał też w sposób naturalny. Miał czysto biały kolor z leciutkim odcieniem błękitu, taki sam, jaki mają białe karły. Jak u wszystkich nizinnych, kolorami Louisa Wu były kolory sztucznych barwników.
Nizinny. Widać to było od pierwszego rzutu oka. Jego rysy nie były ani kaukaskie, ani mongoloidalne, ani negroidalne, chociaż dostrzegało się ślady wszystkich trzech. Doskonała mieszanka, na której powstanie trzeba było długich stuleci. Przy ciążeniu równym 1 g jego postawa była w nieuświadomiony sposób naturalna. Ścisnął w dłoni szklankę i uśmiechnął się do swoich gości.
Tak się jakoś stało, że uśmiechnął się do znajdującej się może o cal od niego pary srebrnych oczu.
W ogólnym ścisku i zamieszaniu Teela Brown wylądowała w końcu twarzą w twarz i piersią w pierś z Louisem. Jej błękitna skóra pokryta była siecią cieniutkich, srebrnych niteczek, fryzura strzelała jaskrawopomarańczowym ogniem, a oczy odbijały wszystko niczym dwa srebrne lusterka. Miała dwadzieścia lat; Louis zdążył wcześniej chwilę z nią porozmawiać. To, co mówiła było płytkie, pełne stereotypowych haseł i łatwego entuzjazmu, ale za to była bardzo ładna.
— Musiałam cię o to zapytać — wysapała bez tchu w piersi. — Jak udało ci się zaprosić tutaj trinoka?