— Muszę was przeprosić — odezwał się Nessus. — Moja głupota sprowadziła na nas wszystkich wielkie niebezpieczeństwo.
— Nie przejmuj się — pocieszył go Louis. — Jesteś po prostu w depresyjnej fazie cyklu.
— Jestem istotą myślącą i potrafię spojrzeć prawdzie w oczy. Popełniłem straszny błąd, jeśli chodzi o Teelę Brown.
— Rzeczywiście, ale to nie była twoja wina.
— Moja, Louisie. Powinienem się był domyśleć, dlaczego mam tak wielkie kłopoty z odnalezieniem innych kandydatów.
— Hę?
— Oni mieli po prostu zbyt wiele szczęścia.
Louis gwizdnął bezgłośnie. Lalecznik spłodził kolejną teorię.
— Mieli zbyt wiele szczęścia, żeby wplątać się w tak niebezpieczną historię jak naszą wyprawą. Loteria Życia rzeczywiście doprowadziła do wykształcenia nowej, dziedzicznej cechy: szczęścia. Ale to szczęście nie stało się moim udziałem. Usiłując skontaktować się z potomkami tych, którzy wygrali na Loterii, trafiłem na Teelę Brown.
— Posłuchaj…
— Innym udało się tego uniknąć, ponieważ sprzyjało im szczęście.
Znalazłem Teelę, by zaproponować jej udział w tym szalonym przedsięwzięciu, ponieważ ona nie odziedziczyła tego genu. Louis, naprawdę bardzo mi przykro.
— Idź wreszcie spać, co?
— Muszę też przeprosić Teelę.
— Nie. To już moja wina. Mogłem ją powstrzymać.
— Naprawdę?
— Nie wiem… Nie mam pojęcia. Idź spać.
— Nie mogę.
— W takim razie prowadź, a ja się prześpię.
Tak też się stało. W ostatniej chwili przed zaśnięciem Louis zdążył się jeszcze zdziwić, jak gładko i bez wstrząsów leci jego skuter. Lalecznik był znakomitym pilotem.
Louis obudził się o świcie.
Nic był przyzwyczajony do spania przy pełnym ciążeniu. Jeszcze nigdy w jego długim życiu nie zdarzyło mu się spędzić całej nocy w pozycji siedzącej. Kiedy ziewnął rozdzierająco i spróbował się przeciągnąć, mięśnie zatrzeszczały mu tak, jakby miały zamiar popękać. Jęknął głośno, przetarł zaspane oczy i rozejrzał się dookoła.
Światło i cienie były nic takie, jak powinny. Spojrzał w górę, prosto w rozpaloną tarczę stojącego w zenicie słońca. Głupota, pomyślał, czekając, aż oczy przestaną mu łzawić. Jego odruchy byty szybsze od jego myśli.
Po lewej stronie panowała jeszcze ciemność, pogłębiająca się wraz z odległością. Miejsce, w którym powinien znajdować się horyzont było mieszaniną nocy i chaosu, z której wystrzelał w górę niesamowity łuk Pierścienia.
Po prawej stronie był już jasny dzień.
Świt na Pierścieniu wyglądał jednak zupełnie inaczej.
Pustynia powoli zbliżała się do końca. Jej granica, ostra niczym cięcie nożem, wyginała się łagodnie w lewo i w prawo. Z tyłu, za ich plecami, jaśniał żółtobiały, rozpalony piasek. Olbrzymia góra ciągle jeszcze przesłaniała znaczną część nieba. Z przodu błyszczały rzeki i jeziora, poprzedzielane brązowymi i zielonymi połaciami lądu.
Skutery pędziły przed siebie w niezmienionym szyku. Przypominały jednakowe, srebrne żuki. Louis znajdował się na przedzie; jego pamięć podpowiedziała mu, że zgodnie z ruchem obrotowym miał kzina, po przeciwnej stronie lalecznika, a z tyłu Teelę. —
Zbocze góry przecinała wisząca w powietrzu smuga pyłu, jakby ślad po ppokonującym pustynię kołowym pojeździe.
— Nie śpisz już, Louis?
— Dzień dobry, Nessus. Prowadzisz cały czas?
— Kilka godzin temu sterowanie przejął Mówiący-do-Zwierząt. Może zauważyłeś, że przebyliśmy już ponad siedem tysięcy mil.
— Tak. — Był to jednak zaledwie drobny ułamek drogi, która ich jeszcze czekała. Louis, całe życie korzystający z kabin transferowych, zatracił gdzieś zupełnie poczucie odległości.
— Obejrzyj się — powiedział. — Widzisz ten ślad? Jak myślisz, co to może być?
— To z pewnością pozostałość po naszym przelocie przez atmosferę. Nie miał jeszcze czasu ulec rozproszeniu.
— Aha… A ja myślałem, że to jakaś burza pyłowa. Nieżas! Nie ma co, nieźle spadaliśmy! — smuga miała co najmniej kilka tysięcy mil długości.
Niebo i ziemia były dwiema płaszczyznami, przyciśniętymi jedna do drugiej, ludzie zaś mikrobami, pełzającymi pracowicie w pozostawionej im przestrzeni.
— Wzrosło ciśnienie atmosferyczne.
Louis oderwał wzrok od miejsca gdzie powinien znajdować się horyzont.
— Co mówiłeś?
— Spójrz na wskaźnik ciśnienia. Musieliśmy wylądować przynajmniej dwie mile wyżej, niż jesteśmy teraz.
Louis zamówił sobie śniadaniową cegiełkę.
— Czy to ważne?
— W nieznanym środowisku należy zwracać na wszystko uwagę: Nigdy nie wiadomo, który szczegół okaże się nagle ważny. Na przykład, ta góra, którą wykorzystujemy jako punkt orientacyjny; jest z pewnością jeszcze wyższa, niż to nam się wydawało. Albo ten srebrny punkt przed nami.
— Jaki punkt? Gdzie?
— Prawie na linii horyzontu, gdyby tu coś takiego było. Dokładnie przed nami.
Przypominało to próbę odnalezienia jakiegoś szczegółu na mapie oglądanej niemal dokładnie z boku. Louisowi udało się jednak go znaleźć: jasny, lustrzany błysk, odrobinę większy od pojedynczego punktu.
— Odbite światło słoneczne. Co to może być? Szklane miasto?
— Niemożliwe.
Louis roześmiał się.
— Łagodnie to określiłeś. — A jednak to jest wielkości całego miasta. Albo olbrzymiego pola pokrytego lustrami. Może to wielki teleskop zwierciadlany?
— Jeśli tak, to z pewnością od dawna nie używany.
— Skąd wiesz?
— Stwierdziliśmy już, że cywilizacja Pierścienia musiała cofnąć się w rozwoju do epoki barbarzyństwa. Gdyby było inaczej. z pewnością nie pozwoliliby, żeby tak olbrzymie obszary zamieniły się w pustynie.
Jeszcze nie tak dawno Louis uznałby słuszność tego argumentu, ale teraz…
— Nie wiem, czy nie upraszczasz problemu. Pierścień jest większy, niż nam się zdawało. Sądzę, że jest tu dosyć miejsca i dla wysoko rozwiniętej cywilizacji, i dla barbarzyńców, i dla całej masy rzeczy pomiędzy nimi.
— Każda rozwijająca się cywilizacja ma tendencje ekspansjonistyczne.
— Racja, ale…
I tak mieli się przekonać, co to było. Błyszczący punkt znajdował się dokładnie na trasie ich lotu.
Konstruktorzy skutera nie przewidzieli, że jego pasażer może mieć ochotę napić się kawy.
Louis przetykał właśnie ostatnie kęsy swojej cegiełki, kiedy zauważył na tablicy instrumentów dwa zielone światełka. Przyglądał im się przez chwilę podejrzliwie, po czym przypomniał sobie, że przecież wczoraj wieczorem odłączył interkomy Teeli i kzina. Czym prędzej przywrócił połączenie.
— Dzień dobry — powiedział kzin. — Widziałeś świt, Louis? Było to niezwykle stymulujące artystycznie.
— Widziałem. Cześć, Teela.
Dziewczyna nie odpowiedziała.
Louis przyjrzał się dokładniej jej twarzy. Była zafascynowana i zachwycona jak po osiągnięciu nirwany.
— Nessus, czy używałeś taspu na mojej kobiecie?
— Nie. Dlaczego miałbym to zrobić?
— Od jak dawna znajduje się w tym stanie?
— W jakim stanie? — zainteresował się Mówiący-do-Zwierząt. — Nie była ostatnio zbyt rozmowna, jeśli o to ci chodzi.
— Nieżas! Chodzi mi o wyraz jej twarzy! .
Mała, przezroczysta główka Teeli nad tablicą przyrządów spoglądała w nieskończoność niewidzącymi oczyma. Teela była doskonale, spokojnie szczęśliwa.