— Tylko mi nie mów, że i on jeszcze tutaj jest!
— Och, nie. Kończyło się powietrze, wiec musiał pójść do domu.
— Nieprawda — poinformował ją Louis. — Miał zapas na kilka tygodni. A jeśli rzeczywiście cię to interesuje, to ten właśnie trinok był kiedyś przez dłuższy czas moim gościem i więźniem zarazem. Jego statek wraz z całą załogą zginął na skraju znanego kosmosu, więc musiałem odstawić go na Margrave, żeby wsadzić go do pomieszczenia z takimi warunkami, do jakich był przyzwyczajony.
Oczy dziewczyny wyrażały zachwycone zdumienie. Louis zdziwił się przyjemnie, że były na poziomie jego własnych. Delikatna uroda Taeli Brown czyniła ją mniejszą, niż była w istocie. Jej wzrok przeniósł się na coś, co było za Louisem i oczy rozszerzyły się jeszcze bardziej.
Z kabiny transferowej wyłonił się lalecznik Nessus.
Opuszczając „Krushenkę” Louis starał się namówić Nessusa, by ten powiedział coś więcej na temat celu ich wyprawy, ale lalecznik obawiał się promieni podsłuchowych.
— Więc wpadnij do mnie — zaproponował Louis.
— Ale twoi goście…
— Nie ma ich w gabinecie. A mój gabinet jest absolutnie bezpieczny. Poza tym, pomyśl, jakie wrażenie zrobisz na przyjęciu! Pod warunkiem, oczywiście, że ktokolwiek jeszcze tam jest.
Wrażenie było przynajmniej takie, jakiego Louis oczekiwał. Nagle jedynym odgłosem, jaki rozlegał się w pomieszczeniu, było tuk-tuk-tuk kopytek lalecznika. Z kabiny transferowej wyłonił się w międzyczasie Mówiący-do-Zwierząt. Rozejrzał się po otaczającym go morzu ludzkich twarzy, po czym niespiesznie obnażył zęby.
Ktoś rozlał połowę drinka. Stojące w kącie mówiące orchidee zaszczebiotały coś nerwowo. Ludzie odsunęli się na kilka kroków od kabiny. Słychać było wymienione półgłosem uwagi.
— Nic ci nie jest. Ja też ich widzę.
— Pastylki trzeźwiące? Zaraz, zaraz, gdzieś je tu miałem.
— Ależ wymyślił, co?
— Stary, poczciwy Louis.
— Przepraszam, jak to się nazywa?
Nie mieli pojęcia, jak zareagować na pojawienie się Nessusa. Prawie wszyscy zignorowali lalecznika, bojąc się, że cokolwiek by o nim powiedzieli, i tak wyszliby na głupców. Jeszcze dziwniej odnieśli się do Mówiącego-do-Zwierząt; kzin, niegdyś największy wróg ludzkości, był teraz traktowany z szacunkiem, niczym jakiś bohater.
— Chodź za mną — zwrócił się do lalecznika Louis, mając nadzieję, że kzin zrobił to samo, co oni. — Przepraszam, przepraszam! — ryknął i zaczął torować sobie drogę przez tłum. W odpowiedzi na liczne podekscytowane i zdumione pytania tylko tajemniczo się uśmiechał.
Dotarłszy bezpiecznie do gabinetu, Louis zamknął starannie drzwi i włączył urządzenie przeciwpodsłuchowe.
— W porządku. Kto chce się czegoś napić?
— Jeżeli możesz podgrzać trochę bourbona, chętnie go wypiję — odparł kzin. — Jeżeli nie możesz go podgrzać, również go wypiję.
— Nessus?
— Jakikolwiek sok roślinny wystarczy. Czy masz może ciepły sok z marchwi?
— Brr! — wstrząsnął się Louis, ale poinformował odpowiednio bar, który po chwili podał szklankę ciepłego soku z marchwi.
Nessus przysiadł na podkurczonej tylnej nodze, kzin zaś opadł ciężko na nadmuchiwany fotel, który pod jego ciężarem powinien właściwie pęknąć jak cieniutki balon. Jeden z najstarszych nieprzyjaciół człowieka wyglądał dziwnie i zabawnie zarazem, balansując na o wiele dla niego za małym, pneumatycznym siedzeniu.
Wojny między ludźmi a kzinami były liczne i straszliwe. Gdyby kzinom udało się wygrać pierwszą z nich, człowiek po kres dziejów pełniłby rolę niewolnika i hodowlanego zwierzęcia. Tak się jednak nie stało, a w wojnach, które miały miejsce potem, znacznie większe straty ponieśli kzinowie. Mieli oni tendencję do atakowania zbyt wcześnie, wtedy, kiedy jeszcze nie byli w pełni gotowi. Wśród pojęć, których nie znali, znajdowały się między innymi takie jak cierpliwość, litość i wojna ograniczona. Każda wojna kosztowała ich utratę sporej części populacji i kilku podbitych wcześniej przez nich planet.
Od dwustu pięćdziesięciu lat kzinowie nie atakowali już zamieszkałej przez ludzi części kosmosu. Nie mieli po prostu czym i kim atakować. Od dwustu pięćdziesięciu lat ludzie nie zaatakowali zamieszkałych przez kzinów planet; żaden z nich nie był w stanie tego zrozumieć. Kzinowie w ogóle nie potrafili zrozumieć ludzi.
Byli twardzi i brutalni; Nessus, przedstawiciel rasy, której tchórzostwo było wręcz przysłowiowe, obraził śmiertelnie w miejscu publicznym czterech dorosłych kzinów.
— Powtórz mi jeszcze raz — poprosił Louis — o tej wrodzonej ostrożności laleczników. To, co dzisiaj widziałem, trochę mi namieszało w głowie.
— Może to nie było fair z mojej strony, ale nie powiedziałem ci jednej rzeczy: moi pobratymcy uważają mnie za szaleńca.
— Wspaniale — wycedził Louis i pociągnął z wręczonej mu przez anonimowego dobroczyńcę szklanki. Szklanka zawierała wódkę, sok owocowy i pokruszony lód.
Ogon kzina poruszał się niespokojnie w lewo i w prawo.
— Mamy więc lecieć z wariatem? Musisz być rzeczywiście szalony, skoro chcesz wziąć ze sobą kzina.
— Niepokoicie się zbyt łatwo — powiedział Nessus swoim miękkim, łagodnym, nieznośnie zmysłowym głosem. — Każdy z laleczników, z którymi zetknęli się ludzie, był według przyjętych u nas standardów mniej lub bardziej szalony. Żaden obcy nie widział jeszcze rodzinnej planety laleczników i żaden normalny lalecznik nie zawierzył jeszcze swego życia kruchej łupinie statku kosmicznego, który miał go znieść na obce, pełne śmiertelnych niebezpieczeństw światy.
— Szalony lalecznik, kzin i ja. Czwarty członek naszej załogi powinien być chyba psychiatrą.
— Nie, Louisie. Żaden z kandydatów nie jest psychiatrą.
— A czemu nie?
— Nie działałem na oślep. — Nessus mówił jedną parą ust, podczas gdy drugą pociągał ze swojej szklanki. — Najpierw byłem ja. Nasza wyprawa ma na celu przyniesienie korzyści mojej rasie, więc konieczny był jakiś jej przedstawiciel. Powinien on być wystarczająco szalony, żeby udać się w nieznane, a jednocześnie na tyle normalny, żeby móc wykorzystać swój intelekt i przeżyć. Tak się składa, że ja spełniam obydwa te warunki.
Mieliśmy również ważne powody, żeby włączyć do wyprawy kzina. To, co teraz powiem, Mówiący-do-Zwierząt, jest tajemnicą. Już od dawna obserwujemy wasz gatunek. Wiedzieliśmy o was jeszcze przed tym, jak po raz pierwszy zaatakowaliście ludzi.
— Wasze szczęście, żeście się wtedy nie pokazali — warknął kzin.
— Też tak uważam. Z początku sądziliśmy, że kzinowie są równie groźni, co bezużyteczni. Rozpoczęto badania mające na celu ustalenie, czy można was bezpiecznie i bezproblemowo zgładzić.
— Zwiążę ci szyje na supeł.
— Nic takiego nie zrobisz.
Kzin wstał z miejsca.
— On ma racje — powiedział Louis. — Siadaj, Mówiący. Mordując lalecznika nie zyskasz zbyt wielkiej chwały.
Kzin usiadł. I tym razem fotel jakoś nie wybuchnął.
— Zrezygnowaliśmy z tego zamiaru — podjął Nessus. — Wojny z ludźmi okazały się wystarczającym czynnikiem ograniczającym ekspansję kzinów. Stawaliście się coraz mniej niebezpieczni. A my cały czas obserwowaliśmy.
Na przestrzeni kilku stuleci sześciokrotnie zaatakowaliście zamieszkałe przez ludzi planety. Sześciokrotnie zostaliście pokonani, za każdym razem tracąc blisko dwie trzecie męskiej populacji. Czy muszę mówić, jak to świadczyło o waszej inteligencji? W każdym razie, nigdy nie groziła wam całkowita eksterminacja. Wojna nie zabijała waszych samic, wiec stosunkowo szybko następowała odbudowa gatunku. Traciliście tylko krok po kroku olbrzymie imperium, którego budowa zajęła wam kilka tysięcy lat.