Выбрать главу

— To ohydne, Louis.

— Poczekaj. Sama powiedziałaś, że gdyby nie to, co laleczniki zrobiły kzinom, to bylibyśmy dzisiaj niewolnikami Mówiącego-do-Zwierząt. To prawda. Ale gdyby laleczniki nie wmieszały się w nasze, ziemskie sprawy, to w ogóle byś się nie urodziła!

Cała zesztywniała. Jej uczucia odbijały się na jej twarzy, zaś twarz była zupełnie zamknięta, podobnie jak oczy.

Louis nie dawał za wygraną.

— To, co zrobiły laleczniki, zrobiły bardo dawno temu. Czy nie potrafisz przebaczyć i zapomnieć?

— Nie! — odtoczyła się w bok, prosto do lodowatej wody. Louis po chwili wahania poszedł w jej ślady. Zimny, mokry wstrząs… powierzchnia. Teela siedziała na swoim poprzednim miejscu u stóp wodospadu.

Uśmiechając się kusząco. Jak to możliwe, żeby komuś tak szybko zmieniał się nastrój?

Popłynął do niej.

— Co za uroczy sposób, by kazać komuś się zamknąć! — roześmiał się. Chyba go nie słyszała. Sam siebie nie słyszał, ogłuszony łoskotem spadającej wody. Ale Teela zaśmiała się radośnie i wyciągnęła do niego ręce.

— To i tak byty głupie argumenty! — krzyknął.

Woda była zimna, bardzo zimna. Jedyne ciepło pochodziło z ciała Teeli. Klęczeli naprzeciw siebie na wąskiej, podwodnej skale.

Miłość stanowiła cudowną mieszankę zimna i ciepła. Kochając się, nie rozwiązywali co prawda żadnych problemów, ale za to mogli choć na chwilę od nich uciec.

Wracali do skuterów drżąc nieco we wnętrzu swoich ogrzewanych kokonów. Louis nie odzywał się.

Właśnle dowiedział się pewnej rzeczy o Teeli Brown.

Nic potrafiła się od niego odwrócić. Nie potrafiła powiedzieć „nie” i wytrwać przy tym. Nie potrafiła nikogo odrzucić, posługując się dawkowaną umiejętnie niechęcią. Jeszcze nigdy nie miała okazji się tego wszystkiego nauczyć.

Louis mógłby ją krzywdzić co dnia aż do skończenia świata, a ona nie potrafiłaby go powstrzymać. Ale potrafiłaby go znienawidzić. Nie odezwał się więc, częściowo dlatego, a trochę z jeszcze innego powodu.

Po prostu NIE CHCIAŁ jej krzywdzić.

Szli w milczeniu trzymając się za ręce i przekomarzając się palcami.

— W porządku — powiedziała wreszcie. — Jeżeli uda ci się przekonać kzina, możesz przyprowadzić Nessusa.

— Dziękuję ci — powiedział nic kryjąc zdziwienia.

— To tylko ze względu na „Szczęśliwy Traf” — wyjaśniła. — Poza tym, i tak ci się nie uda.

Mówiący-do-Zwierząt miał wreszcie czas na godziwy posiłek i tradycyjne ćwiczenia fizyczne, czyli pompki i przysiady. Miał również czas na nieco mniej tradycyjne ćwiczenia, czyli wchodzenie na drzewa.

Wreszcie wrócił do swego skutera, futro na jego twarzy było doskonale czyste. Nie zwlekając, wyjął z podajnika żywności dwie parujące cegiełki substancji przypominającej nieco świeżą wątrobę. „Wielki myśliwy wraca do domu” pomyślał Louis, z udanym zainteresowaniem obserwując niebo.

Kiedy lądowali, było pokryte chmurami. Teraz, kiedy ruszali w dalszą drogę, ani trochę nie przejaśniało.

Louis podjął dyskusję przez interkom.

— Przecież to było już tak dawno!

— Poczucie godności nic słabnie z upływem czasu, chociaż, rzecz jasna, ty nie możesz o tym wiedzieć. Co więcej, wciąż mamy do czynienia z konsekwencjami ich postępku. Dlaczego Nessus postanowił zabrać na tę wyprawę kzina?

— Już to wyjaśnił.

— A po co mu Teela Brown? Otrzymał od Najlepiej Ukrytego polecenie, by sprawdzić, czy odziedziczyła ten „szczęśliwy” gen. Miał również przekonać się, czy kzinowie złagodnieli. Wybrał akurat mnie, ponieważ jako ambasador na planecie, której mieszkańcy znani są ze swojej arogancji, musiałem odznaczać się łagodnością, o którą mu chodziło.

— Też o tym myślałem — przyznał Louis. Posunął się nawet dalej: — Czy Nessusowi polecono wspomnieć o gwiezdnych nasionach właśnie po to, by zbadać reakcję kzina?

— To nie ma znaczenia. Ja twierdzę, że nie jestem łagodny.

— Mógłbyś przestać używać w kółko tego słowa? Zupełnie, jakbyś miał klapki na oczach.

— Dlaczego tak bronisz lalecznika, Louis? Dlaczego zależy ci na jego obecności?

Dobre pytanie, pomyślał Louis. Nessus z całą pewnością zasłużył sobie na to, by się trochę pomartwić. Tym bardziej, że jeśli miałyby się sprawdzić podejrzenia Louisa, to lalecznkowi i tak nie groziło żadne niebezpieczeństwo.

Czy chodziło tylko o to, że Louis Wu lubił obcych?

A może prawda była bardziej złożona? Lalecznik był INNY. Inność miała swoją niemałą wagę. Człowiek w wieku Louisa Wu miał prawo znudzić się życiem. Towarzystwo obcych było dla niego wręcz koniecznością.

Skutery nabierały wysokości, wznosił się również przesuwający się pod nimi teren.

— Chodzi mi o jego punkt widzenia — powiedział Louis. — Znajdujemy się w obcym, niezwykłym miejscu i żeby zrozumieć, co tu się w ogóle dzieje, potrzebujemy tak dużo różnych opinii, jak to tylko możliwe.

Teela kiwnęła z aprobatą głową: Dobrze powiedziane! Louis mrugnął w odpowiedzi. Mówiący z pewnością nawet nie dostrzegł tej wymiany właściwych tylko ludziom gestów.

— Nie potrzebuję lalecznika, żeby tłumaczył mi, co się dzieje. Moje oczy, mój nos i moje uszy w zupełności mi do tego wystarczą.

— Być może. Ale potrzebujesz przecież „Szczęśliwego Trafu”. Wszyscy go potrzebujemy.

— To zysk. Honor jest ważniejszy od zysku.

— Nieżas! Przecież „Szczęśliwy Traf' nie jest dla ciebie czy dla mnie, tylko dla wszystkich ludzi, kzinów!

— Nawet, jeśli zysk nie należy tylko do ciebie, nie możesz stawiać go wyżej, niż honor.

— Mojemu honorowi nic nie grozi.

— Nie byłbym tego taki pewien — powiedział kzin i wyłączył interkom.

— Strasznie zmyślna rzecz, ten wyłącznik — zauważyła ze złośliwą uciechą Teela. — Wiedziałam, że to zrobi.

— Ja też. Ależ go trudno przekonać!

Za górami rozpościerało się bezkresne, sięgające aż po nie istniejący horyzont pasmo chmur. Skutery płynęły nad matowoszarą, wełnistą warstwą; nad nimi, na jasnobłękitnym niebie rysował się najdelikatniejszym z możliwych cieni łuk Pierścienia.

Góry zostały z tyłu, i wraz z nimi okolone lasem jeziorko z wodospadem. Nigdy do niego już nie wrócą.

W dole, na skłębionej powierzchni chmur widać było wyraźnie, jak pędzi za nimi fala uderzeniowa,wywołana przez trzy lecące z prędkością naddźwiękową skutery. Z przodu tylko jeden szczegół zakłócał nieskończoną, spokojną szarość chmur. Louis uznał, że musi to być albo góra, albo olbrzymich rozmiarów, niezwykle od nich odległa trąba powietrzna. To coś było wielkości główki szpilki trzymanej w wyciągniętej ręce.

— Louis, przed nami po prawej przerwa w pokrywie chmur — odezwał się Mówiący-do-Zwierząt.

— Widzę.

— Jest bardzo jasna. Tak, jakby światło słoneczne odbijało się od powierzchni.

— Rzeczywiście. Krawędzie otworu jarzyły się intensywnym blaskiem.

Hmm…

— Może znowu lecimy nad odsłoniętą konstrukcją Pierścienia? Jeśli tak, to byłby to największy obszar z dotychczasowych.

— Chciałbym przyjrzeć się temu z bliska.

— W porządku — zgodził się Louis. Srebrzysty punkcik wykonał gwałtowny skręt i pognał do przodu i w prawo, zgodnie z ruchem obrotowym Pierścienia. Przy szybkości dwukrotnie przewyższającej prędkość dźwięku Mówiący ledwie zdążył rzucić okiem na odsłonięty fragment terenu.

Louis miał nie lada problem: na co właściwie patrzeć? Na srebrny punkcik, czy na małą, pomarańczową głowę nad tablicą przyrządów? To pierwsze było prawdziwe, to drugie bardziej szczegółowe. Z obydwu źródeł można było uzyskać informacje, tyle tylko, że różnego rodzaju.