Skończyło się na tym, że Louis patrzył i na to, i na to.
Srebrna plamka wleciała nad wyrwę w chmurach…
W interkomie rozległ się przeraźliwy ryk kzina. Skuter Mówiącego rozjarzył się intensywnym blaskiem, podobnie jak jego pomarańczowa twarz. Miał zaciśnięte rozpaczliwie oczy i szeroko otwarte usta. I krzyczał. Krzyczał.
Obraz wrócił do swojej poprzedniej jasności. Skuter kuna znalazł się znowu nad warstwą chmur. Mówiący zasłaniał twarz ramieniem. Pomarańczowe niegdyś futro było zwęglone do samej skóry.
W dole, na szaroburej powierzchni widać było jasny, przesuwający się krąg; zupełnie, jakby w ślad za skuterem podążał snop światła rzucanego przez ogromny reflektor.
— Mówiący! — krzyknęła Teela. — Widzisz?
Mówiący-do-Zwierząt odstonił twarz. Jedynym miejscem, w którym pomarańczowe futro pozostało nietknięte, był szeroki pas dookoła oczu. Wszędzie indziej pozostało po nim tylko wspomnienie i zwęglone, spieczone resztki. Kzin otworzył oczy, zacisnął je, znowu otworzył.
— Jestem ślepy — powiedział.
— Tak, ale czy widzisz?
Louis, poruszony i przerażony tym, co się stało, niemal nie dostrzegł niczego dziwnego w tym natarczywym, powtórzonym pytaniu. Jednak jakaś czuwająca część jego umysłu zarejestrowała ton głosu Teeli: niepokój, a oprócz tego przekonanie, że Mówiący nie odpowiedział tak, jak powinien i że należy dać mu jeszcze jedną szansę.
Ale teraz nie było na to czasu.
— Mówiący, przełącz sterowanie na mój skuter! Musimy gdzieś się schronić.
— Zrobione — oświadczył po chwili kzin. Po jego głosie słychać było, że walczy ze strasznym bólem.
— O jakim schronieniu mówisz?
— W górach.
— Nie. Stracilibyśmy zbyt wiele czasu. Wiem, co mnie zaatakowało. Jeśli mam rację, to jesteśmy bezpieczni tak długo, jak długo znajdujemy się nad warstwą chmur.
— Hę?
— Sam się o tym przekonasz.
— Trzeba cię opatrzyć.
— Rzeczywiście, ale najpierw musisz znaleźć bezpieczne miejsce, w którym będziemy mogli wylądować. Zejdź w dół tam, gdzie pokrywa chmur jest najgęstsza.
Pod grubą warstwą chmur wcale nie było ciemno. Trochę światła jednak docierało aż tutaj, a to, które dotarto, było natychmiast odbijane.
Teren, nad którym lecieli byt nie kończącą się równiną, porośniętą z rzadka roślinami.
Pojedynczymi roślinami, rozmieszczonymi w równych odstępach. Każda z nich miała jeden, duży kwiat. Każdy kwiat obracał się w ślad za Louisem Wu. Niesamowita, milcząca, uważna publiczność.
Louis wylądował w pobliżu jednej z roślin i zsiadł ze skutera.
Jej kwiat był wielkości ludzkiej twarzy; z zewnątrz miał całą masę żylastych wypukłości, jakby ścięgien czy mięśni, zaś jego wewnętrzna powierzchnia była gładka i wypolerowana, tworząc wklęsłe zwierciadło. W jego środku znajdował się krótki słupek zakończony zieloną, bulwiastą naroślą.
Wszystkie kwiaty patrzyły prosto na niego, kąpiąc go w swoim blasku. Louis wiedział, że usiłują go zabić i zerknął niespokojnie w górę; na szczęście chmury były na swoim miejscu.
— Miałeś rację — powiedział do swego komunikatora. — To słoneczniki Slavera. Gdyby nie chmury, bylibyśmy martwi w chwili, kiedy wlecieliśmy nad tę nizinę.
— Możemy tu się gdzieś schować? W jakiejś jaskini, albo czymś w tym rodzaju?
— Nie sądzę. Teren jest zbyt płaski. Słoneczniki nie mogą zbyt dokładnie skoncentrować wiązki światła, ale i tak świecą jak diabli.
— Na łapy finagla, co z wami? — zniecierpliwiła się Teela. — Louis, musimy szybko lądować! Mówiący jest ranny! I cierpi.
— To prawda, Louis.
— Więc musimy zaryzykować. W porządku, wyłaźcie. Miejmy nadzieję, że te chmury nie odpłyną z wiatrem.
Louis poświęcił jakąś minutę na spacer między kwiatami. Było tak, jak przypuszczał: w królestwie słoneczników nie żyło nic oprócz nich. Nic nie rosło. Nic nie latało. Nic nie ryło w spopielałej glebie. Na samych słonecznikach nic było żadnych pasożytów, narośli czy zgrubień. Gdy któryś zachorował, inne natychmiast go niszczyły.
Lustrzany kwiat stanowił broń o straszliwej sile. Jego podstawowym zadaniem była koncentracja promieni słonecznych na owej zielonej, znajdującej się w jego środku narośli, w której zachodził proces fotosyntezy. Ale mógł też skoncentrować te promienie na roślinożernym zwierzęciu lub owadzie, paląc je w okamgnieniu. Wszystko co żyje, jest wrogiem rośliny istniejącej dzięki fotosyntezie; dlatego też wszystko, co żyło, skończyło jako nawóz dla słoneczników.
Ale skąd się tutaj wzięły, zadumał się Louis. Nie mogły przecież koegzysstować z jakąkolwiek inną formą życia. Były na to zbyt potężne. Nic mogły więc pochodzić z macierzystej planety budowniczych Pierścienia.
Mityczni Inżynierowie z pewnością odwiedzali różne planety w poszukiwaniu użytkowych i ozdobnych roślin. Być może dotarli nawet do Srebrnookiej, która teraz znajdowała się już w granicach poznanego Kosmosu. I być może uznali, że słoneczniki są niezwykle ozdobne.
Ale przecież powinni byli ogrodzić je jakimś płotem. Każdy dureń by tak zrobił . Wysoki płot i pas nagiej powierzchni Pierścienia. To by je powstrzymało.
Tyle tylko, że n NIE powstrzymało. Wystarczyło jedno ziarno. Trudno powiedzieć, jak wielki obszar teraz zajmują. To musiała być właśnie ta „srebrna plama”, którą zauważyli wspólnie z Nessusem.
Ciałem Louisa wstrząsnął niekontrolowany dreszcz. Jak sięgnąć okiem, jedynymi żyjącymi istotami były słoneczniki.
Kto wie, czy za jakiś czas nie opanują całego Pierścienia.
Ale na to potrzebowałyby bardzo dużo czasu. A Pierścień jest ogromny. Wystarczająco ogromny, by zmieściły się na nim różne, bardzo różne rzeczy.
15. Zamek ze snów
— Louis! — obudził go z zamyślenia gros Mówiącego-do-Zwierząt. — Weź z mojego skutera to narzędzie do kopania i zrób dla nas kryjówkę. Teela, zajmij się moimi obrażeniami.
— Kryjówkę?
— Tak. Musimy zagrzebać się jak zwierzęta i — przeczekać do nocy.
— Oczywiście. — Louis wziął się w garść. To on powinien był o tym pomyśleć, a nie ciężko poparzony kzin. Najmniejsza dziura w chmurach i już po nich. Słonecznikom wystarczyłaby chwila słonecznego blasku. Ale nocą…
Przeszukując skuter kzina Louis starał się; jak mógł, by nie patrzeć zbyt często na Mówiącego. Spojrzał tylko raz i to mu w zupełności wystarczyło. Niemal całe ciało kzina pokryte było zwęgloną warstwą spalonego futra i przypieczonej skóry. W miejscach, w których popękała, widać było żywe, czerwone mięso. Nozdrza drażnił nieznośny odór palonej sierści.
Louis znalazł wreszcie „nieznacznie udoskonalony” dezintegrator Slavera — dwulufową strzelbę o opływowej kolbie. Obok leżał laser, na widok którego Louis kwaśno się uśmiechnął. Dobrze, że kzin nie polecił strzelać do słoneczników z lasera, bo oszołomiony Louis z pewnością by to zrobił, a wtedy…
Wziął broń i odszedł szybko na bok, zawstydzony swoją słabością. Rany Mówiącego-do-Zwierząt paliły go żywym ogniem. Teela, która nie wiedziała nic o bólu, mogła pomóc kzinowi znacznie lepiej, niż Louis.
Włożył maskę przeciwpyłową i skierował wylot luf pod kątem trzydziestu stopni w ziemię. Nie zależało mu specjalne na czasie, więc nacisnął tylko jeden ze spustów.