Otwór powstawał szybko. Louis nie mógł podziwiać, jak szybko, ponieważ znajdował się w środku gęstego obłoku pyłu. Z miejsca, na które padał promień, dął mały huragan, zmuszając go do mocniejszego stanięcia na rozstawionych szeroko nogach.
Ziemia i skała, pozbawione nagle wiążących je do tej pory sił, otaczały go mgłą jednoatomowego pyłu. Louis błogosławił w duchu maskę.
Wreszcie wyłączył dezintegrator. Ziejąca w ziemi jama wyglądała na wystarczająco dużą, by pomieścić ich troje i skutery.
Tak szybko, pomyślał z podziwem. Ciekawe, ile by trwało, gdyby użyć obydwu promieni. Ale wtedy nastąpiłby gwałtowny przepływ prądu elektrycznego, żeby użyć eufemizmu Mówiącego. A w tej chwili Louis miał już dość jakichkolwiek atrakcji.
Teela i kzin zeszli już ze swoich skuterów. Skóra kzina była teraz zupełnie naga, czerwonofioletowa i popękana, z wyjątkiem dużego, pomarańczowego placka na siedzeniu i wąskiego paska dookoła oczu.
Teela spryskiwała go czymś pieniącym się i białym.
Smród palonej sierści i ciała nie pozwolił Louisowi podejść bliżej.
— Gotowe — powiedział.
Kzin spojrzał na niego.
— Znowu widzę, Louis.
— To dobrze. — Batł się, że może być inaczej.
— To są wojskowe leki, znacznie lepsze od naszych cywilnych — zadudnił Mówiący-do-Zwierząt.
Skąd on to miał? Przecież laleczniki nie powinny mieć styczności z jakimkolwiek ekwipunkiem wojskowym. — W słowach kzina słychać było gniew. Być może podejrzewał jakieś przekupstwo. I być może miał rację.
— Połączę się z Nessusem — powiedział Louis, okrążając Teelę i kzina ostrożnym łukiem. Kzin od stóp do głów pokryty był białą pianą. Nieprzyjemny zapach zniknął.
— Wiem, gdzie jesteś, Nessus.
— To wspaniale. Więc gdzie jestem?
— Za nami. Kiedy tylko zniknąłeś nam z oczu, zrobiłeś wielki łuk i znalazłeś się za naszymi plecami. Teela i Mówiący nic o tym nie wiedzą. Nie potrafią myśleć jak laleczniki.
— Ale chyba nie sądzą, że lalecznik będzie przecierał im drogę?
— Chyba będzie najlepiej, jeżeli tak właśnie będą uważać.
— Czy zgodzą się, bym znowu do was dołączył?
— Nie teraz. Może później. Posłuchaj, co się stało… — I Louis opowiedział lalecznikowi o polu słoneczników. Opisywał właśnie ze szczegółami obrażenia, jakich doznał Mówiący-do-Zwierząt, kiedy płaska głowa lalecznika zniknęła z zasięgu kamery interkomu.
Louis poczekał jakiś czas, po czym wyłączył interkom. Nessus z pewnością wkrótce ocknie się ze stanu katatonii. Zbyt bardzo zależało mu na jego własnym życiu.
Do końca dnia pozostało dziesięć godzin, które spędzili w wyrytej w ziemi jamie.
Kzin większą część tego czasu przespał. Pomogli mu zejść do kryjówki, po czym zaaplikowali środek nasenny. Pokrywająca jego ciało biała piana tymczasem zgęstniała i kzin przypominał teraz miękką, gumową poduszkę.
— Jedyny gumowy kzin na świecie — powiedziała Teela.
Louis starał się zasnąć. Kilka razy prawie mu się udało. W pewnej chwili zdawało mu się, że jest słoneczny dzień i że wali się na niego czarny cień ogromnego prostokąta. Zadrżał cały i ponownie zapadł w niespokojną drzemkę.
Obudził się zlany zimnym potem. Gdyby wstał, rozespany, by się rozejrzeć, słoneczniki spaliłyby go w okamgnieniu!
Ale chmury znowu wisiały na swoim miejscu, uniemożliwiając groźnym kwiatom dokonanie dzieła zemsty.
Wreszcie zaczął zapadać zmrok i Louis zabrał się do budzenia swoich towarzyszy.
Lecieli poniżej chmur. Musieli cały czas widzieć słoneczniki, bo gdyby o świcie okazało się, że są jeszcze nad nimi, musieliby prędko lądować i przygotować sobie kolejną kryjówkę.
Od czasu do czasu Louis schodził jeszcze niżej, by przyjrzeć się z bliska terenowi.
Po godzinie jakby zaczęło się trochę przerzedzać. Potem szerokim pasem ciągnął się obszar, na którym słoneczniki dopiero co wzeszły, rosnąc tu i ówdzie wśród kikutów spalonych niedawno drzew; nie potrafiły nawet dać sobie rady z bujną, walczącą o dostęp do światła trawą.
A potem znikły.
I Louis mógł się wreszcie przespać.
Spał tak twardo, jakby ktoś dosypał mu do jedzenia narkotyków. Kiedy się obudził, była jeszcze noc. Rozejrzał się dookoła i z przodu, trochę w prawo, dostrzegł mrugające światełko.
Jeszcze trochę otumaniony po głębokim śnie, pomyślał, że to pewnie świętojański robaczek rozpłaszczony na niewidzialnej powierzchni bariery dźwiękochłonnej albo coś w tym rodzaju. Przetarł oczy, ale światełko nie zniknęło.
Wezwał Mówiącego.
Światełko rosło w oczach. Na tle pogrążonej w mroku powierzchni Pierścienia wydawało się jasne jak promień słonecznego światła.
Z pewnością nie były to słoneczniki. Nie w nocy.
— Może dom, pomyślał Louis. Tylko skąd ta iluminacja? Poza tym, gdyby miał to być tylko dom, to mignąłby im, o, tak i koniec. Przy tej prędkości przebycie w poprzek Ameryki Północnej zajęłoby im niespełna dwie i pół godziny.
Światełko, teraz już dokładnie z prawej strony, przesuwało się powoli do tyłu. Mówiący ciągle nie odpowiadał.
Louis uśmiechnął się i wyłamał z szyku. Flotylla, prowadzona teraz przez kzina, składała się już tylko z dwóch skuterów. Louis skręcił w stronę pojazdu Mówiącego-do-Zwierząt.
Fale uderzeniowe kreśliły zawiłe wzory na przesuwająych się nad nimi obłokach. Skuter kzina i jego szara, przypominająca ducha sylwetka zdawali się być złapani w sieć euklidesowych linii.
Dopiero w niebezpiecznie bliskiej odległości Louis błysnął reflektorem; duch ożył. Louis ostrożnie wprowadził swój skuter między kzina a tajemnicze światełko, po czym ponownie błysnął.
— Tak, Louis — odezwał się głos kzina. — Widzę. Jakieś światło z prawej i od tyłu.
— Przyjrzyjmy mu się.
— Z chęcią. — Kzin wszedł w szeroki zakręt.
Okrążali je w ciemności niczym małe rybki, trącające z zaciekawieniem nosami tonącą butelkę. Tajemnicze światełko okazało się dziesięciopiętrowej wysokości zamkiem unoszącym się tysiąc stóp nad ziemią i oświetlonym niczym tablica przyrządów jakiejś antycznej rakiety.
Za olbrzymim oknem widokowym, wygiętym tak, że tworzyło zarówno ścianę, jak i część podłogi i sufitu znajdowało się pomieszczenie wielkości sali operowej. W środku wyniesiony w górę okrąg podłogi otaczał labirynt stołów i krzeseł: Pięćdziesięciostopowa przestrzeń między podłogą a sufitem była zupełnie pusta, jeżeli nie liczyć abstrakcyjnej rzeźby z drutu.
Rozległość i dostępność przestrzeni na Pierścieniu ciągle ich jeszcze zaskakiwała. Na Ziemi jednym z największych przestępstw było prowadzenie skutera bez włączonego autopilota. Spadający pojazd po prostu MUSIAŁ kogoś zabić, bez względu na to, gdzie upadł.
Tutaj zaś mieli do czynienia z tysiącami mil zupełnej dziczy, latającymi nad miastami budowlami i salami wystarczająco wysokimi, by nie zmuszać do schylania gości mierzących nawet pięćdziesiąt stóp wzrostu.
Pod zamkiem znajdowało się miasto. Ciemne, bez żadnych świateł.
Mówiący-do-Zwierząt przemknął nad nim jak polujący jastrząb, rozglądając się w bladej poświacie Łuku Nieba. Wrócił z informacją, że miasto bardzo przypomina Zignamuclickclick.
— Możemy zbadać je za dnia — powiedział. — Sądzę, że ten zamek jest dużo ważniejszy. Mógł przetrwać w niezmienionym stanie od chwili upadku cywilizacji.
— Musi mieć własne źródło energii — zastanawiał się na głos Louis. — Ciekawe, dlaczego? W Zignamuclicklick nie spotkaliśmy się z niczym podobnym.