Выбрать главу

Zaczęto się zwiedzanie. Piętra tączyły przepięknie zdobione klatki schodowe. Ale schody nie poruszaty się, toteż mała ekspedycja skierowała się w dół, by uniknąć męczącej wspinaczki. Na samym dnie zamku znaleźli sypialnię.

Nie kończące się dni i noce spędzane w fotelach skuterów, pośpieszne kochanie się tylko wtedy, gdy pozwalali sobie na luksus lądowania — wszystko to sprawiło, że widok łóżka podziałał na Louisa i Teelę z niemal hipnotyczną siłą. Zostali w sypialni, a kzin samotnie wyruszył dalej.

Trudno było powiedzieć, jak wiele udało mu się już odkryć.

Louis uniósł się na łokciu. Do zdrętwiałej ręki powoli wracało życie. Starał się na razie zbytnio nią nie poruszać. W łóżku anty-g to zupełnie niemożliwe, pomyślał. No, ale dobrze, że jest chociaż takie…

Za jedną ze szklanych ścian sypialni znajdował się wyschnięty basen.

Biały szkielet olbrzymiego bandersnatcha przyglądał mu się czarnymi, pustymi oczodołami.

Przez równie przejrzystą ścianę po przeciwnej stronie widać było rozciągające się tysiąc stóp pod nimi miasto.

Louis przeturlał się po łóżku i spadł na podłogę wyłożoną miękkim dywanem, którego kolor w dosyć nieprzyjemny sposób kojarzył się z brodami tubylców. Louis zbliżył się do okna i wyjrzał przez nie.

(Coś zakłócało ostrość widzenia, jakby delikatne migotanie stereowizyjnego obrazu. Nie zdawał sobie z tego świadomie sprawy, niemniej jednak było to irytujące).

Pod białym, bezkształtnym niebem miasto mieniło się wszystkimi odcieniami szarości. Większość budynków była dość wysoka, ale kilka z nich swoim ogromem przyćmiewało całą resztę; ich wierzchołki sięgały wyżej, niż spód latającego zamku. Kiedyś nie była to jedyna napowietrzna budowla. Tu i ówdzie można było dostrzec spore obszary rumowisk, pozostałe po upadku ważących tysiące ton konstrukcji.

Ale ten nierzeczywisty, jakby przeniesiony ze snu zamek miał własne źródło energii. I sypialnię wystarczająco dużą, by zorganizować w niej całkiem przyzwoitą orgię. Z oknem, przez które pan i władca mógł widzieć swoich poddanych jako maleńkie mrówki, którymi w istocie byli.

Coś ledwie dostrzegalnego mignęło po drugiej stronie szyby.

Nić. Zaczepiała się o wystający gzyms, ale ciągle jeszcze spadała z nieba. Gruba, ciężka nić. Spadała zapewne przez cały czas, kiedy przyglądał się miastu, powodując owo ledwie dostrzegalne zakłócenie widzenia.

Nie mając pojęcia, co to może, być, Louis zaakceptował niezwykłe zjawisko po prostu jako kolejną, niezrozumiałą atrakcję. Leżał nago na włochatym dywanie i przyglądał się spadającej bez końca nici. Czuł się bezpiecznie i był wypoczęty, chyba po raz pierwszy od chwili, kiedy na „Kłamcę” runęła ulewa laserowego ognia.

Czarna nić opadała na miasto olbrzymimi pętlami. Była wystarczająco cienka, by niemal nie można było jej dostrzec. Jak ocenić jej długość? A jak policzyć płatki śniegu w szalejącej zamieci?

I w tej chwili Louis już wiedział, co to jest.

— Miło cię znowu widzieć — powiedział, ale jednocześnie poczuł, że wszystko w nim tężeje.

Nić łącząca czarne prostokąty. Trafiła za nimi aż tutaj.

Louis przewędrował pięć pięter w poszukiwaniu śniadania.

Naturalnie nie oczekiwał, że kuchnia będzie działała; chciał trafić do sali bankietowej, ale niechcący wszedł do kuchni.

Potwierdziło to jego wcześniejsze przypuszczenie. Władca jest prawdziwym władcą tylko wtedy, kiedy ma służących tych musiało kiedyś być tutaj bez liku. Kuchnia była wręcz monstrualnych rozmiarów. Trzeba było chyba całej armii kucharzy, kuchcików, kelnerów i pomywaczy, by sporządzić potrawę, zanieść ją do sali bankietowej, przynieść naczynia, umyć je, wysuszyć…

Znalazł kosze na owoce, a w nich kurz i jakieś wysuszone, sczerniałe resztki. Znalazł chłodnię, gdzie kiedyś wisiały połcie mięsa, teraz pustą i ciepłą. Znalazł wielką lodówkę, ciągle działającą. Być może część wiktuałów poustawianych na jej półkach nadawała się jeszcze do jedzenia, ale Louis wolał nie ryzykować.

Nie znalazł natomiast żadnych pojemników z wodą:

Krany były suche.

Oprócz lodówki nigdzie nie zauważył żadnej maszyny czy urządzenia bardziej skomplikowanego od automatu przy drzwiach. Przy kuchniach nie było żadnych regulatorów czy termometrów. Nigdzie nie mógł dostrzec niczego w rodzaju opiekaczy czy piekarników. Z sufitu zwieszały się sznury wyschniętych bulw i jakby cebulek — przyprawy? — Czyżby używano ich w całości?

Miał już wyjść, ale obrzucił pomieszczenie jeszcze jednym spojrzeniem. Gdyby tego nie zrobił, nie zauważyłby najważniejszej rzeczy.

To kiedyś wcale nie była kuchnia. _

Więc co? Magazyn? Sala stereowizyjna? Całkiem możliwe. Jedna ze ścian była zupełnie gładka, pomalowana świeższą farbą, niż pozostałe, zaś na podłodze można było dostrzec ślady po stojących tam kiedyś fotelach lub sofach.

Niegdyś mogła tu być luksusowo wyposażona sala projekcyjna. Potem aparatura zepsuła się i nie było już nikogo, kto by wiedział, jak ją naprawić. Później to samo stało się z automatyczną kuchnią.

Salę przerobiono więc na tradycyjną, obsługiwaną przez ludzi kuchnię.

Z pewnością powstawało ich wtedy coraz więcej, w miarę, jak psuły się skomplikowane, automatyczne urządzenia. Żywność dostarczały na górę latające ciężarówki.

A kiedy i one, jedna po drugiej, zaczęły odmawiać posłuszeństwa?

Louis wyszedł.

Wreszcie udało mu się trafić do sali bankietowej, a zarazem do jedynego, pewnego źródła pożywienia. Tam zjadł śniadanie składające się z cegiełki z regeneratora żywności.

Kończył już, kiedy do sali wszedł Mówiący-do-Zwierząt.

Kzin musiał umierać z głodu. Bez słowa skierował się do swego skutera, połknął trzy krwiste cegiełki i dopiero wtedy zwrócił się do Louisa.

Nie był już „gumowym kzinem”. W nocy biała pianoguma zakończyła swoje lecznicze działania i złuszczyła się, ukazując różową, zdrową skórę, o ile oczywiście skóra zdrowego kzina powinna mieć właśnie kolor różowy. Tylko gdzieniegdzie widać było szare zgrubienia świeżych blizn i fioletową siatkę żył.

— Chodź ze mną — polecił kzin. — Znalazłem komnatę map.

16. Komnata map

O ważności tego pomieszczenia świadczył już fakt, że znajdowało się na samym szczycie zamku. Louis dyszał ciężko, zmęczony wspinaczką. Musiał zdrowo wyciągać nogi, by nie zostać z tyłu. Kzin co prawda nie biegł, ale szedł dużo szybciej, niż zwykle chodzi człowiek.

Kiedy Louis wszedł na ostatni stopień, Mówiący-do-Zwierząt otwierał właśnie duże, podwójne drzwi znajdujące się u szczytu schodów.

Przez powstały w ten sposób otwór Louis dostrzegł poziomy, szeroki na około osiem cali, atramentowo czarny pas, znajdujący się jakieś trzy stopy nad podłogą. Odruchowo uniósł nieco wzrok, w poszukiwaniu takiego samego pasa, tyle tylko, że jasnobłękitnego, z regularnymi, czarnymi cieniami. Znalazł go.

Stanął w drzwiach i rozejrzał się dookoła. Miniaturowy Pierścień był niemal wielkości samego pomieszczenia, które mogło mieć średnicę jakichś stu dwudziestu stóp. Wewnątrz makiety znajdował się potężny, prostokątny ekran, zamocowany na obrotowej osi. W tej chwili był zwrócony tyłem do drzwi.

Wzdłuż ściany umieszczono dziesięć obracających się kul. Różniły się między sobą rozmiarami i prędkością obrotów, ale wszystkie miały ten sam, błękitno-zielono-biały kolor, charakterystyczny dla planet ziemskiego typu. Pod każdą z kul znajdowała się mapa jej powierzchni w projekcji stożkowej.