Nie był w zbyt gadatliwym nastroju.
— Przypadek — mruknął tylko.
— Tak czy tak, zaczęła pewnie spadać tej nocy i jest jej coraz więcej. Co do zamku, to tubylcy z pewnością już wcześniej uważali go za święte miejsce chociażby dlatego, że wciąż lata.
— Pomyślcie — powiedział niespiesznie kzin. — Gdyby akurat dzisiaj pojawili się mityczni Inżynierowie, przyjęto by to jako logiczne następstwo niezwykłych wydarzeń. Louis, czy spróbujemy rozegrać gambit boga?
Louis chciał odpowiedzieć, ale nie mógł. Z zaciśniętymi zębami walczył o to, by zachować niezmieniony wyraz twarzy. Może nawet by mu się udało, gdyby nie to, że kzin mówił dalej do Teeli:
— Louis uważa, że w kontaktach z tubylcami powinniśmy odgrywać rolę budowniczych Pierścienia. Ty i Louis bylibyście akolitami, a Nessus schwytanym demonem, ale damy sobie jakoś radę bez niego. Ja byłbym raczej bogiem, niż budowniczym, groźnym bogiem wojny, który…
Teela wybuchnęła niepohamowanym śmiechem. Louis nie wytrzymał i poszedł w jej ślady.
Wysoki na osiem stóp, niezwykle szeroki w barkach i biodrach, był kzin stworzeniem zbyt wielkim i zbyt zębatym na to, by się go nie bać. Może najmniej imponującym elementem jego postury był szczurzy, nagi ogon. Teraz cała jego skóra była takiego samego koloru-dziecinnie różowa z mlecznymi, tłustymi gąsienicami gojących się blizn. Uszy na jego pozbawionej sierści głowie sterczały niczym dwie parasolki. Zachowane pomarańczowe futro na oczach kojarzyło się z maską złodziejaszka, a poniżej pleców — z noszoną dla wygody wielką, puchatą poduszką.
Fakt, że śmianie się z kzina było równie niebezpieczne, jak chodzenie po linie, czynił całą sytuację jeszcze zabawniejszą. Louis, zgięty w pół, trzymając się za brzuch i śmiejąc się bezgłośnie, niezdolny do zaczerpnięcia tchu w piersi, cofał się po omacku, mając nadzieję trafić na krzesło.
Nieludzko wielka dłoń zacisnęła się na jego ramieniu i uniosła go w górę. Załzawione ze śmiechu oczy Louisa po raz pierwszy w jego życiu znalazły się na równym poziomie z oczami kzina.
— Doprawdy, Louis, musisz wyjaśnić to zachowanie — usłyszał.
Nadzwyczajnym wysiłkiem woli udało mu się na moment opanować.
— G… g… gro… groźny bóg woj… wojny… — wykrztusił, po czym znowu ryknął śmiechem. Teela wydawała słabe, piskliwe odgłosy.
Kzin postawił go na podłodze i czekał spokojnie, aż obydwoje dojdą do siebie.
— Jesteś teraz zbyt mało dostojny, by grać rolę boga-wyjaśnił mu Louis kilka minut później. — Bez futra nie da rady.
— Może nabraliby respektu, gdybym rozdarł kilku na strzępy?
— Wielbiliby cię wtedy z daleka i z ukrycia. Nic by to nam nie dało. Nie, musimy poczekać aż wyrośnie ci nowe futro. A nawet wtedy przydałby nam się tasp Nessusa.
— Lalecznik jest nieosiągalny.
— Ale…
— Powiedziałem, że jest nieosiągalny. W jaki sposób nawiążemy kontakt z tubylcami?
— Będziesz musiał tu zostać. Przez ten czas rozejrzyj się jeszcze po komnacie map. Może coś znajdziesz. Teela i ja… — Louis spojrzał na nią, jakby zobaczył ją po raz pierwszy w życiu. — Teela, przecież ty nie byłaś w komnacie map!
— A co to jest?
— W takim razie zostaniesz z Mówiącym. Polecę sam. Będziecie słyszeć mnie przez komunikatory; w razie czego przyjdziecie mi z odsieczą. Mówiący, oddaj mi swój laser.
Kzin wymamrotał coś pod nosem, ale nie sprzeciwił się życzeniu Louisa. Miał przecież jeszcze „nieznacznie udoskonalony” dezintegrator Slavera.
Na wysokości tysiąca stóp nad ich głowami usłyszał, jak nabożna cisza ustępuje miejsca zdumionemu pomrukowi. Zobaczyli go — błyszczący punkt, który oderwał się od jednego z okien. Zaczął spadać ku nim.
Pomruk nie umilkł, tylko nieco przycichł. Cały czas mógł go dokładnie słyszeć.
A potem zaczęli śpiewać.
— Strasznie fałszują — uprzedziła go wcześniej Teela. — Zawodzą każdy sobie.
Nic dziwnego, że po takim przygotowaniu trochę się zdziwił. Śpiewali dużo lepiej, niż się spodziewał.
Śpiewali w skali dwunastodźwiękowej. „Oktawowa” skala używana na większości zamieszkanych przez ludzi światów również, w gruncie rzeczy, była skalą dwunastodźwiękową, ale nikt jej jako takiej nie odbierał. Nic dziwnego, że Teeli wydawało się, że fałszują.
Z tym, że zawodzili, trzeba było się zgodzić. Była to muzyka kościelna-powolna, dostojna, o powtarzających się motywach, pozbawiona harmonii. Ale nie pozbawiona świetności.
Plac był olbrzym. Tysiąc osób wydawało się po trzech tygodniach samotności nieprawdopodobnym tłumem, ale mogło ich się tutaj pomieścić nawet dziesięć razy więcej. Dzięki głośnikom śpiewaliby wszyscy razem, ale tu nie było głośników. Samotny mężczyzna wymachiwał ramionami ze stojącego na środku podwyższenia. Ale nikt nie patrzył na niego — każdy patrzył na Louisa Wu.
Biorąc to wszystko bod uwagę, muzyka była wręcz cudowna.
Teela nie mogła jej docenić. Muzyka, którą znała pochodziła z nagrań i odbiorników stereowizji i była przetworzona przez cały system mikrofonów, mikserów, urządzeń rejestrujących oraz wzmacniaczy. Można z nią było zrobić wszystko — zmienić glos; obciąć fałszywie brzmiące dźwięki, dodać inne, których akurat zabrakło. Teela nigdy w życiu nie słyszała muzyki na żywo.
W przeciwieństwie do Louisa Wu. Zwolnił, by dać czas niezwykłym tonom na dotarcie do najodleglejszych zakamarków jego duszy. Pamiętał doskonale wielkie, publiczne śpiewy na urwiskach wznoszących się nad Roztrzaskanym Miastem, w których brały udział wielekroć liczniejsze tłumy i które brzmiały zupełnie inaczej, między innymi dlatego, że on sam także śpiewał. Teraz wchłaniał w siebie obce dźwięki, znajdując powoli upodobanie w nierównym rytmie, w ciągłych powtórzeniach, w powolnym dostojeństwie hymnu.
Niemal nie przyłączył się do chóru. „To niezbyt dobry pomysł”, mruknął pod nosem i zszedł do lądowania.
Podwyższenie w centralnej części placu pełniło niegdyś rolę cokołu. Louis dostrzegł z góry dwa długie na cztery stopy ślady, jedyną pozostałość po stojącym tu niegdyś posągu. Teraz na podwyższeniu znałdowało się coś w rodzaju trójkątnego ołtarza; wymachujący rękami człowiek stał tyłem do skleconej w niezbyt wyrafinowany sposób konstrukcji.
Coś różowego błysnęło nad burą szatą… Widocznie miał jakieś nakrycie głowy, być może z różowego jedwabiu.
Postanowił wylądować na samym cokole. Właśnie dotykał jego powierzchni, kiedy dyrygent zwrócił się twarzą w jego stronę. W rezultacie Louis niemal rozbił skuter.
Owa różowość, która mignęła mu przed chwilą, okazała się nagą, łysą czaszką. Jako jedyny w zarośniętym, kudłatym tłumie mężczyzna na cokole miał głowę pozbawioną włosów.
Wyprostowawszy przed siebie ręce mężczyzna trzymał ostatni dźwięk hymnu… trzymał go kilka sekund … po czym dał znak i śpiew ucichł, dolatując deszcze przez moment spóźnionym pogłosem z dalszych części placu. W niezmąconej niczym ciszy mężczyzna — kapłan? — odwrócił się do Louisa Wu.
Był równie wysoki jak Louis, a więc bardzo wysoki, jak na tubylca. Skóra na jego twarzy i głowie miała jasną, niemal białą barwę, jak skóra albinosa z Naszego Dzieła. Musiał golić się dosyć dawno temu niezbyt ostrą brzytwą, bowiem świeży zarost kładł na ową bladość szary, wyraźny cień.
W jego głosie, kiedy przemówił, zabrzmiała nuta wyrzutu.
— A więc wreszcie przybyliście — przetłumaczył autopilot „Kłamcy”.
— Nie wiedzieliśmy, że nas oczekujecie — odparł zgodnie z prawdą Louis. Nie czuł się na tyle pewnie, by samodzielnie próbować rozegrać gambit boga. W ciągu swego długiego życia zdążył się już wielokrotnie przekonać, że tworzenie historii złożonej wyłącznie z powiązanych ze sobą kłamstw może okazać się diabelnie skomplikowane.