Teraz pozostali już tylko on i Ann.
A Ann nie wiedziała nawet, że jest mutantką.
Wyjechał na autostradę i przemierzył dolinę dociskając gaz do deski.
Pamiętał, że jakieś dziesięć mil dalej powinna znajdować się boczna droga, przy której można było ukryć samochód i przeczekać obławę. Chociaż prawdopodobnie nawet wtedy nie będzie bezpiecznie znowu pokazać się ludziom na oczy.
Może byłoby lepiej pojechać na wzgórza i tam przeczekać pościg?
Nie, pomyślał, i tak nie będę bezpieczny.
Poza tym nie miał chwili czasu do stracenia.
Musiał odnaleźć Crawforda i porozmawiać z nim. Był teraz zdany wyłącznie na siebie.
Odnalazł boczną drogę prowadzącą do połowy wysokości stromego wzgórza. Podjechał nią kilkadziesiąt kilometrów, po czym wysiadł z samochodu i wrócił pieszo na autostradę.
Ukryty za kępą drzew patrzył na śmigające samochody, nie mógł się jednak w żaden sposób zorientować, który z nich go goni.
W tej samej chwili do miejsca, w pobliżu którego się schował, podjechała powoli stara, rozklekotana ciężarówka.
W umyśle Vickersa zrodził się szatański pomysł.
Kiedy ciężarówka go minęła, stwierdził, że jej paka zamknięta jest jedynie niską klapą.
Wyskoczył na autostradę i pobiegł za ciężarówką. W końcu ją dogonił. Jego palce zacisnęły się na krawędzi klapy. Podskoczył i mocniej podciągnął się w górę. Po chwili wysiłku udało mu się bezpiecznie dostać do wnętrza pojazdu, gdzie natknął się na upakowane od podłogi aż po sufit pudełka.
Przykucnął za pakunkami ostrożnie zerkając na drogę.
Wyglądam jak zwierzyna łowna, pomyślał. Zwierzyna goniona przez ludzi, którzy kiedyś byli moimi przyjaciółmi.
Około dziesięciu mil dalej ktoś zatrzymał ciężarówkę.
Jakiś głos spytał:
— Widział pan kogoś przy drodze? Prawdopodobnie szedł piechotą.
— Niii — odparł kierowca. — Nie widziałem nikogo.
— Szukamy mutanta. Podejrzewamy, że porzucił gdzieś tutaj swój samochód.
— A już myślałem, że udało nam się ich wszystkich wyłapać — rzekł kierowca.
— Nie wszystkich. Może schował się na wzgórzach. Jeśli tak, to mamy go w garści. Tak czy inaczej, będą pana jeszcze zatrzymywać. Dzwoniliśmy dalej w obu kierunkach. Na drodze ustawione są blokady.
— Będę miał oczy szeroko otwarte — zapewniał kierowca.
— Ma pan pistolet?
— Nie.
— No cóż. W każdym razie niech pan uważa.
Kiedy ciężarówka ruszyła, Vickers dojrzał dwóch mężczyzn, którzy ją zatrzymali. Światło księżyca odbijało się od strzelb, które nosili przewieszone przez ramię.
Ostrożnie zaczął przestawiać pudełka, budując sobie lepszą kryjówkę.
Nie musiał się jednak przejmować.
Ciężarówka zatrzymywana była jeszcze trzy razy. Przy każdej blokadzie uczestnicy pogoni ledwo pobieżnie świecili latarkami do wnętrza pojazdu i nie wykazywali większego zainteresowania towarem. Wyglądało to tak, jakby nie wierzyli już w powodzenie pościgu i w to, że uda im się odnaleźć zbiegłego mutanta. Podejrzewali prawdopodobnie, że tak jak wielu innych, i ten zdążył już zniknąć bez śladu.
Ale Vickers nie mógł sobie pozwolić na ucieczkę. Miał zadanie do wykonania i to właśnie na tej Ziemi.
45
Wiedział, co zastanie w sklepie 1001 drobiazgów, a mimo to poszedł tam. Było to jedyne miejsce, gdzie, jak mu się wydawało, miał szansę nawiązać kontakt ze swoimi.
Wielkie okno wystawowe było rozbite, a cały budynek wyglądał tak, jak miał nieszczęście stać na drodze trąby powietrznej.
Tłum dokonał swego dzieła.
Vickers stał przed wybitą szybą i gapił się na pozostawione pobojowisko. Przypomniał sobie dzień, w którym razem z Ann wstąpił do tego sklepu w drodze na przystanek autobusowy. Pamiętał, że na dachu domu tkwił kogucik wskazujący kierunek wiatru, na podwórku znajdował się zegar słoneczny. Na podjeździe stał samochód, po którym teraz nie było ani śladu. Prawdopodobnie został wypchnięty na drogę i zniszczony, tak jak jego własny samochód.
Odwrócił się od witryny i powoli ruszył ulicą. Nie powinienem był tutaj przychodzić, pomyślał. Była to jednak jego jedyna szansa na kontakt i chociaż była to szansa raczej teoretyczna, musiał ją wykorzystać.
Skręcił za róg, gdzie zauważył spory tłum zgromadzony wokół mężczyzny, który wdrapał się na ławkę i przemawiał.
Vickers w zamyśleniu przeszedł na drugą stronę ulicy i zbliżył się do tłumu.
Mężczyzna na ławce zdjął płaszcz, podwinął rękawy i poluzował krawat. Mówił spokojnie, ale jego głos niósł się daleko po parku.
— A kiedy spadną bomby — pytał mężczyzna — co będzie dalej? Mówią wam, żebyście się nie obawiali. Mówią, żeby robić swoje i nie przejmować się. Mówią, że nie powinniście się przejmować, ale czy zastanawialiście się, co zrobią, kiedy spadną bomby? Czy wtedy będą w stanie wam pomóc?
Tu na chwilę zrobił pauzę, a tłum zamarł. Prawie wyczuwało się napięcie mięśni szczęk, które zaciskali słuchacze. Czuło się także strach…
— Nie pomogą wam — stwierdził mówca cedząc słowa powoli i z rozwagą. — Nie pomogą wam, bo nie będzie wam już można pomóc. Po prostu, moi przyjaciele, będziecie wszyscy martwi. Umrzecie w świetle, które zaleje miasto. Umrzecie i obrócicie się w pył. Pozostaną z was tylko atomy.
Z dala dobiegł głos syren, który sprawił, że tłum poruszył się niespokojnie.
— Umrzecie — ciągnął mówca — a przecież nie musicie umierać, gdyż jest inny świat, który na was czeka. Kluczem do tego świata jest ubóstwo. Ubóstwo jest przepustką, która pozwoli wam się tam dostać. Musicie tylko rzucić pracę, rozdać wszystko, co macie… a właściwie wyrzucić wszystko co macie. Możecie tam dotrzeć tylko z pustymi rękami.
Głos syren zbliżał się i tłum zaczął coś szeptać poruszony, jak wielkie zwierzę obudzone ze snu. Szept tłumu popłynął ulicą jak szelest jesiennych liści, które wiatr przegania przed burzą.
Mówca uniósł dłoń i zapadła chwila ciszy.
— Moi drodzy — rzekł — zastanówcie się nad tym. Inny świat czeka na was. Najbiedniejsi znajdą się tam jako pierwsi. Najbiedniejsi i zdesperowani, ci, dla których na tym świecie nie ma już lekarstwa. A muszę wam powiedzieć, że na Ziemi, o której mówię, nie ma bomb. Tam całe życie zaczyna się od początku. Jest to zupełnie nowy świat, ale prawie dokładnie taki jak ten, z drzewami, trawą, żyzną ziemią, zwierzyną na wzgórzach i rybami kłębiącymi się w rzekach. Jest to rodzaj miejsca, o którym wszyscy marzymy. Podstawowa różnica jednak polega na tym, że panuje tam spokój.
Wycie syren zbliżało się.
Zza rogu wyjechał samochód. Kierowca gwałtownie nacisnął na hamulce, starając się bez szwanku wyjechać na prostą. Opony zawyły, a syrena ucichła niczym w agonii.
Vickers potknął się o krawężnik i upadł. Instynktownie wysunął dłonie, dzięki czemu wylądował na czworakach. Spojrzał w bok i zauważył hamujący samochód. Wiedział, że nie uda mu się już wstać, że zanim zdoła stanąć na nogach, pojazd nie zdąży wyhamować i uderzy prosto w niego.
Nagle znikąd pojawiła się dłoń, która silnie schwyciła go za ramię i ściągnęła z ulicy.
Kolejny samochód policyjny z wizgiem opon i zamierającą syreną wyjechał zza rogu, dokładnie tak, jakby ten pierwszy zdecydował się powtórzyć nieudane wejście.
Rozproszony tłum na dobre rzucił się do ucieczki.
Dłoń pomogła mu wstać i dopiero teraz Vickers zauważył mężczyznę w wytartym swetrze, ze starą blizną na policzku.