Zadzwonił telefon stojący na biurku, ale nie zwrócili na to większej uwagi.
— Kocham cię, Ann — rzekł, a część jego mózgu nie będąca częścią jego osoby, ale zimnym, bezstronnym obserwatorem, który stał gdzieś z boku, przypomniała mu, że nie może jej kochać. Że jest rzeczą niemożliwą, niemoralną i absurdalną kochać kogoś bliższego niż siostra, kogoś, czyje życie stanowiło kiedyś część jego własnego życia, i czyje życie za jakiś czas połączy się z jego życiem i utworzy inną osobowość, a ta najpewniej nie będzie zdawała sobie nawet sprawy z ich istnienia.
— Przypomniałam sobie coś — powiedziała nagle Ann poważnym, a jednocześnie nieobecnym głosem. — Ale nie mogę tego pojąć. Może mógłbyś mi pomóc?
— Co sobie przypomniałaś? — spytał Vickers.
— Byłam z kimś na spacerze. Starałam się sobie przypomnieć jego imię, ale nie mogę. Po tych wszystkich latach pamiętam tylko twarz. Szliśmy doliną z ceglanego domu stojącego na wzgórzu. Schodziliśmy w dół. Była chyba wiosna, bo kwitły dzikie jabłonie. Słyszałam śpiew ptaków, ale najśmieszniejsze jest to, że jestem pewna, iż nigdy tak naprawdę nie odbyłam tego spaceru, a mimo to go pamiętam. W jaki sposób można pamiętać coś, co się nigdy nie zdarzyło.
— Nie wiem — przyznał Vickers. — Może wyobraźnia płata ci figle. Może gdzieś o tym przeczytałaś?
Wiedział jednak, że tak nie jest. Najlepszy dowód na to, co od dawna podejrzewał.
Flanders wyraźnie powiedział, że jest ich troje. Troje androidów stworzonych z jednego, ludzkiego istnienia. Tę trójkę tworzyli on, Flanders i Ann Carter. Ann pamiętała zaczarowaną dolinę, dokładnie tak samo jak on, ale ponieważ on był mężczyzną, szedł z kobietą o nazwisku Kathleen Preston, natomiast ona była kobietą, więc szła z mężczyzną, którego nazwiska nie mogła sobie teraz przypomnieć. A jeśli nawet sobie przypomni, i tak będzie to nazwisko fikcyjne. Bo jeśli on szedł doliną, to na pewno nie z kobietą o nazwisku Kathleen Preston, ale z kobietą, która nazywała się zupełnie inaczej.
— To jeszcze nie wszystko — rzekła Ann. — Wyobraź sobie, że wiem, co myślą inni ludzie. Zupełnie…
— Posłuchaj, Ann — przerwał jej po raz kolejny.
— Staram się nie wiedzieć, co myślą, ale niestety bardziej lub mniej podświadomie robię to już od wielu lat. Zawsze podejrzewałam, co za chwilę powiedzą. Zawsze miałam przygotowaną odpowiedź. Znałam ich obiekcje, jeszcze zanim zdążyli je wyrazić. Ale wiedząc, co ich przekona, umiałam dobrze prowadzić interesy. Kiedy po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że potrafię czytać w cudzych myślach, chciałam się przekonać, czy to rzeczywiście prawda, czy też może mam jakieś urojenia. Nie było to łatwe, bo nie opanowałam jeszcze zbyt dobrze tej sztuki, ale w końcu mi się udało! Jay, ja naprawdę potrafię…
Obejmując ją myślał: Ann jest telepatką. Jest jedną z tych, którzy potrafią umysłem sięgnąć do gwiazd.
— Kim my jesteśmy, Jay? — spytała Ann. — Powiedz mi.
Telefon przeraźliwie zaskrzeczał domagając się odebrania.
— Potem ci to wyjaśnię — obiecał Vickers. — W każdym razie sytuacja nie jest aż tak tragiczna. Pod pewnymi względami jest nawet nieźle. Wróciłem, bo zrozumiałem, że cię kocham, Ann. Chciałem uciec, ale nie mogłem. Przecież nie można…
— Można. — Nie dała mu dokończyć. — Och, Jay, można i trzeba. Modliłam się, żebyś do mnie wrócił. Kiedy zorientowałam się, że coś jest nie tak, przestraszyłam się, że już cię nigdy nie ujrzę… Że może nie będziesz mógł do mnie wrócić, że stało ci się coś złego. Modliłam się ze wszystkich sił, ale czułam się jak hipokrytka, bo nigdy dotąd nie zwracałam się do Boga…
Dzwonek telefonu bezustannie zrzędził.
— Telefon — zauważyła wreszcie.
Pozwolił jej usiąść przy biurku i podnieść słuchawkę. Rozglądał się po pokoju i usiłował spojrzeć na wszystko przez pryzmat własnych wspomnień.
— To do ciebie — stwierdziła Ann.
— Do mnie?
— Tak. Czy ktoś wiedział, że masz do mnie przyjść? Pokręcił głową i podszedł do telefonu. Wziął słuchawkę, ważył ją w dłoni i zastanawiał się, kto i dlaczego do niego dzwoni.
Nagle zorientował się, że czegoś się boi. Czuł, jak po skórze spływa mu pot. Był pewien, że po drugiej stronie słuchawki może być tylko jedna osoba.
— Tu Neandertalczyk, Vickers.
— Ten z maczugą? — spytał Vickers.
— Z maczugą i całą resztą — odparł Crawford. — Musimy pogadać.
— W twoim biurze?
— Na zewnątrz czeka taksówka.
Vickers zaśmiał się, a jego śmiech zabrzmiał bardziej szyderczo, niż tego oczekiwał.
— Od jak dawna wiecie, gdzie jestem?
Crawford zachichotał.
— Od kiedy wyjechałeś z Chicago. Nasze analizatory są wszędzie.
— I co? Dobrze im idzie?
— Od czasu do czasu łapią jakiś sygnał.
— Nadal jesteś tak pewien swojej broni?
— Jasne. Ale…
— Nie masz się czego obawiać, przecież rozmawiasz z przyjacielem — uspokoił go Vickers.
— Musimy pomówić, i to natychmiast. Przyjeżdżaj jak najszybciej.
W tym momencie Crawford rozłączył się. Vickers odłożył słuchawkę i przez chwilę stał w bezruchu.
— To Crawford — powiedział do Ann. — Chce się ze mną widzieć.
— Czy wszystko w porządku, Jay?
— Tak.
— Ale wrócisz?
— Obiecuję.
— Mam nadzieję, że wiesz, w co się pakujesz.
— Teraz już wiem.
48
Crawford poszedł do fotela stojącego za biurkiem. Vickers ze zdziwieniem stwierdził, że jest to ten sam fotel, w którym siedział parę tygodni temu, kiedy przyszli do niego z Ann.
— Miło cię znów widzieć — zaczął Crawford.
— Chyba wszystko idzie po waszej myśli — zauważył Vickers — bo widzę, że jesteś bardziej uprzejmy, niż kiedy widzieliśmy się ostatnio.
— Zawsze jestem uprzejmy. Czasami jestem zdenerwowany lub przestraszony, ale zawsze uprzejmy.
— Nie zgarnęliście Ann Carter.
Crawford potrząsnął głową.
— Nie musieliśmy. W każdym razie jeszcze nie w tej chwili.
— Ale obserwowaliście ją?
— Obserwowaliśmy was wszystkich. To znaczy tych niewielu, którzy zostali.
— Przecież jeśli tylko chcemy, możemy zniknąć.
— Nie wątpię — przytaknął Crawford — ale mimo to nie znikacie. — Przyznam ci się jednak, że gdybym ja był mutantem, natychmiast bym się stąd zabrał.
— Bo cię pokonaliśmy, i dobrze o tym wiesz — rzekł Vickers. Chciałby choćby w połowie tak mocno wierzyć w swoje słowa, jak to zabrzmiało.
— W każdej chwili gotowi jesteśmy rozpocząć wojnę. Wystarczy skinąć palcem, a zacznie się strzelanina.
— Ale się nie zacznie.
— Pogrywacie za ostro. Tym razem już przesadziliście. Musimy to zrobić… Zmuszacie nas do podjęcia ostatecznych kroków.
— Chodzi ci przypadkiem o sprawę innego świata?
— Zgadza się — potwierdził Crawford.
Siedział i patrzył na Vickersa swymi bladoniebieskimi oczyma zatopionymi w grubej warstwie tłuszczu.
— Co w takim razie mamy zrobić? — spytał. — Stać bezczynnie i przyglądać się, jak nas niszczycie? Zaczęliście sprzedawać swoje produkty, ale was powstrzymaliśmy, przyznaję, że w dość brutalny sposób. Ale wy dalej swoje. Raz wam nie wyszło, więc wpadliście na nowy pomysł: religię, fanatyzm rodem z parkowej ławki czy jak to tam nazywacie.