Выбрать главу

No cóż, musiał zaryzykować.

Taksówka zatrzymała się przed budynkiem. Vickers otworzył drzwiczki i wyskoczył na zewnątrz. Taksówka gwałtownie ruszyła i znikła za najbliższym zakrętem.

Vickers podbiegł do drzwi i nie zważając na czekającą windę wbiegł na schody.

Dotarł do mieszkania Ann i nacisnął klamkę, ale gładki metal przesunął mu się pod palcami. Mieszkanie było zamknięte. Zadzwonił do drzwi, ale nikt nie otworzył. Jeszcze kilkakrotnie nacisnął dzwonek, potem przeszedł na drugą stronę korytarza i z rozpędem usiłował staranować drzwi. Poczuł, że nieznacznie się poddają, powtórzył operację. Za trzecim razem zamek puścił i drzwi otworzyły się z hukiem.

— Ann! — krzyknął Vickers.

Odpowiedziała mu cisza.

Vickers przebiegł przez wszystkie pokoje, ale nie znalazł w nich żywego ducha.

Wreszcie stanął; czuł, jak spływa po nim zimny pot.

Ann nie było! Pozostało im tak niewiele czasu, a Ann nie było w domu!

Wyskoczył na zewnątrz i zaczął zbiegać po schodach.

Kiedy wyszedł na ulicę, zatrzymały się przed nim trzy samochody, jeden po drugim. Dwa kolejne były w drodze. Z samochodów zaczęli wyskakiwać uzbrojeni mężczyźni.

Chciał się odwrócić i wbiec z powrotem do budynku, ale kiedy wykonał zwrot, wpadł na stojącą za nim osobę. Zauważył, że była to Ann; niosła wypchane zakupami torby. Z jednej z nich wystawała nać selera.

— Jay — rzekła zdumiona Ann — co się dzieje? Kim są ci wszyscy ludzie?

— Szybko! — wydyszał Vickers. — Spróbuj przejrzeć moje myśli, tak jak to robiłaś z innymi.

— Ale…

— Szybko!

Czuł, jak Ann koncentruje się i przenika do jego umysłu.

Coś uderzyło w kamienną ścianę budynku tuż nad ich głowami, po czym odbiło się do góry wydając przy tym dźwięk torturowanego metalu.

— Trzymaj się — powiedział Vickers. — Znikamy stąd.

Zamknął oczy i w myślach zażyczył sobie znaleźć się na drugiej Ziemi. Czuł, jak mózg Ann infiltruje jego myśli. W pewnej chwili pośliznął się i upadł, uderzając głową w coś twardego. Przed oczami ujrzał miliony gwiazd, poczuł ból dłoni i zwalający się na niego ciężar.

Usłyszał, jak wiatr szeleści w drzewach. Otworzył oczy i z radością zauważył, że wkoło nie ma ani jednego budynku.

Leżał na wznak u podnóża szarego, granitowego głazu. Na jego brzuchu znajdowała się torba z zakupami, z której wystawały zielone liście selera.

Vickers usiadł.

— Ann! — zawołał.

— Tu jestem — usłyszał.

— Nic ci się nie stało?

— Fizycznie nic, ale psychicznie zdrowa chyba nie jestem. Możesz mi wyjaśnić, co się stało?

— Spadliśmy z tego głazu — wyjaśnił Vickers.

Wstał i podał jej dłoń pomagając podnieść się z ziemi.

— Z jakiego głazu? Gdzie my w ogóle jesteśmy?

— Jesteśmy na Drugiej Ziemi — odparł Vickers.

Stali tak obok siebie i rozglądali po okolicy. Wkoło widzieli tylko dziką, opuszczoną, zalesioną krainę upstrzoną głazami takimi jak ten, z którego właśnie spadli.

— Drugiej Ziemi — powtórzyła Ann. — Mówisz o tych bzdurach, które opisywali w gazetach?

Vickers przytaknął z marsową miną.

— To nie są bzdury. Ona naprawdę istnieje.

— No cóż, niezależnie od tego, gdzie jesteśmy, przywieźliśmy tu ze sobą obiad — stwierdziła Ann. — Pomóż mi tylko zebrać zakupy.

Vickers ukląkł i zaczął zbierać ziemniaki, które wysypały się z torby. Niektóre z nich po upadku rozpadły się na kawałki.

50

To musiał być Manhattan. W każdym razie zanim na tej Ziemi pojawił się człowiek i wybudował swoje na wpół cudowne, na wpół potworne budowle. Był to dawny Manhattan, nieskażony jeszcze cywilizacją.

— Ale musi tu przecież coś być — zawyrokował Vickers. Mutanci musieli zbudować tutaj jakąś sieć dystrybucji towarów, które przesyłane są do Nowego Jorku.

— A jeśli nie? — zapytała Ann.

Spojrzał na nią i uśmiechnął się od ucha do ucha.

— Lubisz podróże?

— Do Chicago?

— Dalej — odpowiedział. — I to pieszo. Chociaż może uda nam się zbudować tratwę, jeśli tylko dotrzemy do jakiejś rzeki płynącej na zachód.

— Muszą tu przecież być jakieś inne centra mutantów.

— Pewnie i tak, ale możemy nie mieć szczęścia natknąć się na któreś z nich.

Kiwnęła głową.

— To wszystko i tak jest co najmniej dziwne.

— Nie tyle dziwne, co nieoczekiwane — poprawił ją Vickers. — Gdybyśmy mieli więcej czasu, wszystko bym ci wyjaśnił.

— Oni przecież do nas strzelali!

Vickers skinął głową potakująco.

— Nie lubią nas.

— Ale są przecież ludźmi, zupełnie takimi samymi jak my.

— Nie takimi samymi — zaoponował Vickers. — Ale masz rację, są ludźmi. I to jest właśnie cały problem. Bycie człowiekiem w dzisiejszych czasach już nie wystarcza.

Dorzucił parę drew do ogniska, po czym odwrócił się do Ann.

— Chodźmy.

— Co ty, przecież już ciemno.

— Wiem. Ale jeśli na tej wyspie są ludzie, to prędzej czy później zobaczymy jakieś światła. Wystarczy, że wejdziemy na wzgórze. Jeśli nic nie dostrzeżemy, wrócimy do ogniska. Kiedy nadejdzie świt, rozejrzymy się jeszcze raz.

— Wiesz Jay, pod wieloma względami nasza sytuacja przypomina piknik.

— Nie jestem zbyt dobry w rozwiązywaniu zagadek, więc od razu mi powiedz pod jakimi względami.

— Palimy ognisko, jemy pod gołym niebem i…

— Jeśli tylko o to chodzi, wiedz, że na pewno nie jesteśmy na pikniku — przerwał jej Vickers.

Ruszył na wzgórze, a Ann poszła za nim. Przedzierali się przez zarośla i omijali kamienne głazy. Nocne jastrzębie przeczesywały niebo ponad nimi cichym, dostojnym lotem. Z daleka dochodziło pohukiwanie sowy. Kilka robaczków świętojańskich świeciło w krzakach.

Weszli na wzgórze, które nie było zbyt wysokie, ale za to dość strome, a kiedy doszli na szczyt, zauważyli światła.

— Jest — ucieszył się Vickers. — Domyślałem się, że muszą tu gdzieś być.

— Światła są dosyć daleko. Musimy tam iść na piechotę?

— Może nie.

— To w jaki sposób…

— Jesteś telepatką — przypomniał jej Vickers.

Ann potrząsnęła głową.

— Spróbuj — zachęcał ją Vickers. — Skoncentruj się i spróbuj porozmawiać z kimś tam, na dole.

Przypomniał sobie, jak Flanders bujając się w fotelu na ganku mówił mu, że odległość nie jest dla telepaty żadną przeszkodą, że mila czy rok świetlny nie różnią się od siebie niczym. — Myślisz, że mi się uda?

— Nie wiem — przyznał Vickers — ale nie chcesz chyba iść tam piechotą?

— Wolałabym nie.

Stali w milczeniu, patrząc na małe skupisko świateł. Vickers starał się zorientować, gdzie mniej więcej jest ono umiejscowione. Część została umieszczona w miejscu, gdzie na starej Ziemi było Centrum Rockefellera, inne w Central Parku, a jeszcze inne w zakolu East River. Tutaj jednak wszędzie rosły drzewa i trawa. Nigdzie nie widać było ani kawałka stali czy betonu.

— Jay! — Głos Ann wydawał się czymś podniecony.

— Tak, Ann?

— Chyba mam kogoś.

— Kobieta czy mężczyzna?

— Ani jedno, ani drugie. To chyba robot. Tak, mówi, że jest robotem. Mówi, że przyśle po nas kogoś… a właściwie coś.

— Ann…

— Mówi, żebyśmy tu czekali. Zaraz tu będą.