Pierworodni byli oszczędni nawet w wyrażaniu swego żalu.
Marsjanie spierali się miedzy sobą, dlaczego Pierworodni tak bardzo pragnęli dotrwać do Dni Ostatnich.
Może wynikało to z ich pochodzenia. Może kiedy w tych Dniach Pierwszych pojawiła się u nich świadomość, napotkali kogoś innego. Tak odległego od ich własnego kosmosu, jak oni sami byli odlegli od miniaturowych wszechświatów, w których trzymali ulepione z plastrów czasu światy. Kogoś, kto powróci w Dniach Ostatnich, aby rozważyć, co warto uratować.
Pierworodni prawdopodobnie wierzyli, że prowadząc tę kauteryzację wszechświata, są dobroczynni.
Ostatni Marsjanin — Marsjanka — rozmyślał nad sygnałem z Mira.
Mieszkańcy Mira nie mieli zamiaru zadać Pierworodnym ciężkiego ciosu. Marsjanie także nie chcieli, aby ich cywilizacja zginęła z powodu neurozy, która narodziła się, kiedy kosmos był młody. Dlatego stawili opór. Tak jak istoty z Mira i ich ojczystego świata w macierzystym wszechświecie teraz próbowali stawić opór.
Wybór był oczywisty.
Przygotowania zajęły jej siedem marsjańskich dni.
Pracując zastanawiała się nad własną przyszłością. Wiedziała, że ten kieszonkowy kosmos ginie. Nie miała ochoty ginąć wraz z nim. I wiedziała, że jej jedyna możliwa droga ucieczki wiedzie przez inny artefakt Pierworodnych, wyraźnie widoczny dzięki jej szczególnym zmysłom, artefakt znajdujący się na trzeciej planecie układu.
Wszystko to z myślą o przyszłości.
Niestety implozja czasoprzestrzennej klatki zniszczy jej lodową iglicę. W pewnym oddaleniu rozpoczęła więc budowę nowej. Praca sprawiała jej przyjemność.
Nowa iglica była dopiero w połowie gotowa, gdy w wyniku wprowadzonych przez nią modyfikacji klatka grawitacyjna zmiażdżyła Oko Pierworodnych.
51. Decyzja
Było tylko jedno Oko, choć miało liczne projekcje w czasoprzestrzeni. Spełniało też liczne funkcje.
Jedną z nich było przesyłanie informacji.
Kiedy marsjańska pułapka zamknęła się, Oko wysłało sygnał wzywania pomocy. Krzyk, wysłany do wszystkich siostrzanych projekcji.
Bomba Q była jedynym artefaktem Pierworodnych w układzie słonecznym, jeśli nie liczyć Oka uwięzionego w Jamie na Marsie. I bomba Q odebrała ten krzyk, sygnał, w który nie mogła uwierzyć ani go zrozumieć.
Zaniepokojona spojrzała przed siebie.
Przed nią unosiła się połyskująca planeta, Ziemia, ze wszystkimi zamieszkującymi ją ludami. Na tym zatłoczonym globie na niezliczonych ekranach błyskały sygnały alarmowe, wielkie teleskopy przeszukiwały niebo, a niepewną ludzkość przepełniał lęk, że oto jej historia zmierza do nieuchronnego końca.
Bomba Q mogła się stać panem tego świata. Ale krzyk, który usłyszała, wywołał konflikt. Konflikt, który należało rozwiązać, podejmując decyzję.
Bombę wypełniały chłodne rozmyślania nad jej wciąż niewypróbowanymi możliwościami.
I zawróciła.
CZĘŚĆ PIĄTA
Ostatnie kontakty
52. Pochód
Bisesa i Emeline opuściły mieszkanie po raz ostatni. Były obładowane plecakami i walizkami. Niebo było zasnute chmurami, ale przynajmniej nie padał śnieg.
Emeline starannie zamknęła mieszkanie i schowała klucze do kieszeni swego grubego futra. Oczywiście już nigdy nie odbędzie tej drogi i niebawem nadejdzie lód, który zmiażdży dom. Ale Emeline mimo to zamknęła mieszkanie na klucz. Bisesa nie powiedziała nic, zrobiłaby dokładnie to samo.
Bisesa upewniła się jeszcze raz, że zabrała ze sobą jedyną rzecz, jaka miała dla niej prawdziwe znaczenie: telefon, który wsunęła do wewnętrznej kieszeni wraz z baterią.
Ruszyły przez Michigan Avenue.
Michigan Avenue, kanion z betonu i cegieł, biegnący między poczerniałymi drapaczami chmur i zamkniętymi sklepami, zawsze stanowił miejsce, w którym hulał wiatr i Bisesa i Emeline odwróciły się, żeby chronić oczy.
Ale pochód już się gromadził, tysiące ludzi stało wokół w zamarzniętym błocie, stopniowo tworząc zdyscyplinowaną kolumnę. Bisesa nie wiedziała, że w Chicago wciąż pozostało tylu ludzi. Były tam pojazdy wszelkiego rodzaju, od zwykłych furmanek do eleganckich faetonów, zaprzężonych w owe masywne konie przystosowane do arktycznego klimatu. Nawet miejskie tramwaje pełne pasażerów stały gotowe, by po raz ostatni ruszyć w drogę.
Jednak większość ludzi była pieszo, z tobołkami na plecach albo na taczkach i z dziećmi czy też wnukami, które trzymały ich za ręce. Wielu mieszkańców Chicago było opatulonych w polarne futra, ale dzisiaj niektórzy z nich, wbrew logice, ubrali się odświętnie, włożywszy surduty i powłóczyste suknie, cylindry i eleganckie futra. Na światło dzienne wyszły nawet liczne miejscowe prostytutki. Z pomalowanymi ustami, pokrytymi różem policzkami i wyzywającymi dekoltami śmiały się i flirtowały, niby barwne ptaki. Wokół słychać było gwar pełnych podniecenia rozmów.
Pochód miały otwierać lśniące czarne powozy, które ustawiły się przed hotelem Lexington. Mieli nimi jechać miejscy dygnitarze, głównie krewni i poplecznicy burmistrza Rice’a. Krążyła pogłoska, jakoby Thomas Edison, opatulony kocami, podróżował w powozie własnej konstrukcji, ogrzewanym i oświetlonym przenośnym generatorem elektrycznym.
Powóz Rice’a, wykonany z wypolerowanego drewna i przystrojony czarną wstążką, znajdował się na czele pochodu i Bisesa była zdumiona, ujrzawszy ciągnącego powóz kudłatego mamuta. Zwierzę było niespokojne. Uniosło głowę z tym dziwnym wybrzuszeniem na ciemieniu, a jego długie, zakrzywione kły zajaśniały w powietrzu. Kiedy zdenerwowani treserzy zaczęli je okładać kijami i batami, zatrąbiło, a ostry dźwięk odbił się echem od okien drapaczy chmur. Bisesa musiała niechętnie przyznać, że był to ze strony Rice’a efektowny chwyt, jeśli mamut nie rozwali pojazdu, który miał ciągnąć.
W sumie było to widowisko, jakim zresztą miało być. Bisesa podziwiała Rice’a i jego doradców za przygotowanie go w taki sposób i wybranie tej właśnie daty. Wedle kalendarza opracowanego przez uniwersyteckich astronomów na Mirze był czwarty lipca.
Ale ten pochód w Dniu Niepodległości oznaczał w rzeczywistości ostateczne porzucenie Starego Chicago. To nie byli rozbawieni ludzie, lecz uchodźcy, którzy stanęli w obliczu wielkiej próby, długiego marszu przez przedmieścia aż do granic miasta, a potem na południe, wciąż na południe, do nowego domu, poza strefą lodu. Nawet teraz byli tacy, którzy odmówili przyłączenia się do pochodu, chuliganie i hedoniści, pijacy i nieroby, oraz kilku upartych typów, którzy po prostu nie chcieli opuścić swych domów. Niewielu wierzyło, że przeżyją najbliższą zimę.
Ludzie będą żyli nadal. Ale dzisiejszy dzień stanowił koniec cywilizowanego Chicago. A poza radosnym ludzkim gwarem Bisesa słyszała pomruk cierpliwie czekającego lodu.
Emeline poprowadziła Bisesę do miejsca wśród szanowanych obywateli, którzy zgromadzili się za jadącymi na czele pojazdami. Dobosze czekali, drżąc z zimna i ściskając w dłoniach pałeczki.