Выбрать главу

Szybko odnalazły Harry’ego i Joshuę, synów Emeline. Harry, jej starszy syn, odszczepieniec, wrócił, aby pomóc matce opuścić miasto. Bisesa ucieszyła się na ich widok. Obaj młodzieńcy byli wysocy, szczupli i dobrze umięśnieni; mieli na sobie znoszone focze futra, twarze posmarowali tłuszczem dla ochrony przed zimnem i wyglądali na dobrze przystosowanych do warunków nowego świata. Bisesa pomyślała, że mając u boku tych chłopaków, jej szanse przetrwania tej wędrówki są znacznie większe.

Przepychając się przez tłum, zbliżył się do nich Gifford Oker. Miał na sobie ogromne czarne futro i cylinder, który naciągnął głęboko na oczy. Niósł tylko lekki plecak, z którego wystawały tekturowe rury.

— Pani Dutt, pani White. Jestem rad, że panie znalazłem.

Emeline powiedziała żartobliwie:

— Nie jest pan zbyt obładowany, profesorze. Co to za dokumenty?

— Mapy nieba — oznajmił poważnie. — Prawdziwy skarb naszej cywilizacji. Także parę książek, och, to potworne, że nie mogliśmy opróżnić bibliotek! Kiedy książkę pochłania lód, część naszej przeszłości ginie na zawsze. Ale jeśli chodzi o moje rzeczy osobiste, garnki i rondle, mam własną grupę tragarzy, którzy mi pomagają. Nazywają się słuchaczami studiów magisterskich.

Kolejny dziwaczny żart profesora. Bisesa grzecznie się roześmiała.

— Pani Dutt, przypuszczam, że pani wie, iż Jacob Rice szuka pani. Będzie czekał, aż pochód ruszy. Ale pragnie, żeby pani podeszła do jego powozu. Jest już przy nim Abdikadir.

— Tak? Miałam nadzieję, że Abdikadir będzie z panem. — Abdi pracował nad zagadnieniami astronomicznymi z Okerem i jego studentami.

Ale Oker potrząsnął głową.

— Jeśli burmistrz o coś prosi, otrzymuje to.

— Przypuszczam, że może byłoby warto pobyć przez chwilę w cieple. Czego on chce?

Oker uniósł brew.

— Myślę, że pani wie. Chce wyciągnąć z pani to, co pani wie o Aleksandrze i jego imperium. Sarissy i maszyny parowe, muszę przyznać, że sam jestem zaintrygowany!

Uśmiechnęła się.

— Wciąż marzy o panowaniu nad światem?

— Proszę na to spojrzeć z jego punktu widzenia — powiedział Oker. — To jest zakończenie jednego wielkiego projektu, migracja ze starego do nowego Chicago, zadanie, które pochłaniało jego energię od lat. Jacob Rice jest wciąż młody i pełen energii i przypuszczam, że powinniśmy się z tego cieszyć, bo inaczej z pewnością byśmy tak daleko nie zaszli. A teraz szuka nowych wyzwań.

— Ten świat jest całkiem duży — powiedziała Bisesa. — Wystarczy miejsca dla wszystkich.

— Ale nie jest nieskończony — powiedział Oker. — I w końcu już nawiązaliśmy pierwsze kontakty z tymi za oceanem. Rice to nie Aleksander, o tym jestem przekonany, ale ani on, ani też Wielki Król nie zamierza się podporządkować drugiemu. I wie pani, być może jest o co walczyć. Rice zaakceptował to, co pani i Abdikadir powiedzieliście na temat przyszłości. Wymaga od swych naukowców, zwłaszcza ode mnie, aby badać sposoby zapobieżenia końcowi wszechświata. Albo może nawet ucieczki przed nim.

— No, no! Ma wielkie plany.

— I widzi pani, podejrzewa, że panowanie nad tym światem może stanowić konieczny krok do jego uratowania.

Bisesa pomyślała, że Rice rzeczywiście może mieć rację. Gdyby jedyna droga powrotu na Ziemię wiodła przez Oko w Babilonie, wojna o zawładnięcie tym miastem może w końcu okazać się nieunikniona.

Oker westchnął.

— Jednak kłopot polega na tym, że kiedy człowiek raz się znajdzie w rękach człowieka takiego jak Rice, trudno się z nich wydostać. Powinienem był o tym wiedzieć — powiedział z żalem. — A pani musi zdecydować, pani Dutt, czego pani pragnie.

Wiedziała to doskonale.

— Osiągnęłam to, po co tutaj przybyłam. Teraz muszę wrócić do Babilonu. Tam przybyłam do tego świata i to jest jedyne ogniwo łączące mnie z córką. I myślę, że powinnam także zabrać ze sobą Abdikadira. Dwór Aleksandra potrzebuje takich inteligentnych ludzi.

Oker zastanowił się.

— Dała nam pani tak wiele, pani Dutt, zwłaszcza świadomość naszego miejsca w tym osobliwym wachlarzu wszechświatów. Wojny Jacoba Rice’a to nie pani wojny, jego cele to nie pani cele. W pewnym momencie pomożemy pani uwolnić się od niego. — Spojrzał na Emeline i jej synów, którzy skinęli głową na znak zgody.

— Dziękuję — szczerze powiedziała Bisesa. — Ale co będzie z panem, profesorze?

— No cóż, już położono kamień węgielny pod budowę nowego obserwatorium w Nowym Chicago. Tę budowę trzeba doprowadzić do końca. A poza tym… — Spojrzał na gęstą masę chmur nad głową. — Czasami czuję się uprzywilejowany z powodu samego faktu, że jestem tutaj, w świecie, który nazywa pani Mirem. Zostałem wyrzucony w zupełnie nowy wszechświat, w którym unoszą się inne światy, a przede mną nie badał ich żaden astronom! Ale widoczność jest zawsze marna. Bardzo bym pragnął wydostać się ponad chmury — pożeglować na Księżyc i do innych światów jakimś powietrznym faetonem. Nie staje mi wyobraźni, żeby pojąć, jak można tego dokonać, ale jeśli Aleksander Wielki potrafił uruchomić kolej parową, Nowe Chicago może sięgnąć do gwiazd. Jak pani myśli? — Wyszczerzył zęby w uśmiechu.

Bisesa uśmiechnęła się.

— Myślę, że to jest wspaniały pomysł.

Emeline przywarła do ramienia Harry’ego.

— Może pan zatrzymać sobie gwiazdy. Ja pragnę tylko kawałka ziemi wolnego od lodu i tylko na pewien czas. A jeśli chodzi o przyszłość — mówi pan, pięćset lat? Tak długo nie pożyję, ani ja, ani moi chłopcy. Więc czasu mi wystarczy.

— Jest pani bardzo mądrą kobietą — powiedział Oker.

Rozległ się głośny dźwięk myśliwskiego rogu.

Podniósł się radosny okrzyk oczekiwania. Mężczyźni, kobiety i dzieci poprawili plecaki. Konie zarżały i zaczęły wierzgać, zadzwoniła uprząż i trochę bezkształtny tłum wypełniający błotnistą ulicę zaczął formować regularny pochód.

Bisesę zaskoczyło, kiedy zapłonęły światła. Elektryczne reflektory zawieszone na drapaczach chmur oświetliły mury, które jak teraz można się było przekonać, były obwieszone chorągiewkami i flagami Stanów Zjednoczonych. Okrzyki zabrzmiały głośniej.

— Wszystko to wygrzebano z targów światowych — powiedziała uśmiechnięta, choć trochę zapłakana Emeline. — Mam zastrzeżenia co do Jacoba Rice’a, ale nie można zaprzeczyć, że ma swój styl! Co za sposób, żeby się pożegnać ze starszą panią.

Dobosze uderzyli w bębny.

Protestując trąbieniem, mamuty Rice’a szarpnęły i powóz burmistrza ruszył do przodu. Tłum był tak gęsty, że minęło kilka minut, zanim pochód ruszył na dobre. Bisesa, Emeline i inni stali, dopóki wokół nie zrobiło się trochę miejsca. W końcu cały wielki tłum, szurając nogami, zaczął się posuwać naprzód, kierując się na południe przez Michigan Avenue i dalej, w stronę Parku Jacksona. Uzbrojeni policjanci z żółtymi opaskami szli po obu stronach gęstej kolumny, aby odpędzać dzikie zwierzęta. Zabrzęczały po raz ostatni żółte tramwaje, chociaż nie mogły zbyt daleko zawieźć swych pasażerów.

Mieszkańcy Chicago zaczęli śpiewać w rytmie poddawanym przez bębny, w takt swych kroków. Na początku słychać było pieśni patriotyczne: „My Country ’Tis of Thee”, „America” i „The Star-Spangled Banner”. Ale po chwili rozległa się piosenka, którą Bisesa słyszała tu wiele razy, przebój Tin Pan Alley z lat dziewięćdziesiątych dziewiętnastego wieku. Była to piękna elegia o starcu, który utracił swą miłość. Żałosne głosy wznosiły się ku niebu, odbijały echem od murów opuszczonych domów, śpiewając o nadziei, która się rozwiała „po balu”.