Выбрать главу

Podjechał pękaty samochód ze szkła, inteligentny i przyjazny. Kiedy Bella wsiadła, szybko oddalił się od stygnącego kadłuba wahadłowca i powiózł ją prosto do wielkiej bryły Budynku Montażu Pojazdów.

Wewnątrz czekała strażniczka, wesoła, lecz silnie uzbrojona, która od tej pory miała jej towarzyszyć.

Bella poszła prosto do windy o szklanych ścianach, która szybko i cicho wjechała do środka. Patrzyła na stojące na dole rakiety, które wyglądały jak jasne drzewa. Kiedyś w tym właśnie budynku były montowane rakiety Saturn i wahadłowce. Mająca obecnie sto lat i jedna z największych na świecie zamkniętych budowli została zamieniona w muzeum wyrzutni rakietowych z pierwszego, heroicznego okresu amerykańskiego podboju kosmosu; znajdowały się tam rakiety nośne od Atlasu przez wahadłowce do Aresa. Teraz budynek był znów w użyciu. Oczyszczono jego róg, gdzie odbywał się montaż rakiety Apollo-Saturn, stał tam nowy Apollo 14, gotów do startu w setną rocznicę swego pierwszego lotu.

Bella kochała tę ogromną świątynię techniki, której skala wciąż była zadziwiająca. Ale dzisiaj bardziej interesowało ją, kto na nią czeka na dachu budowli.

Kiedy wyszła z windy, powitała ją Edna.

— Mama.

— Cześć, kochanie. — Bella mocno ją objęła.

Kiedy Bella i Edna szły, strażniczka towarzyszyła im przez cały czas, a za nimi toczył się robot-reporter, lśniąca kula pełna soczewek. Bella musiała się tego spodziewać. Robiła wszystko, aby nie zauważać tego milczącego, nieustannego nadzoru. W końcu był to historyczny dzień. Planując na dzisiaj uruchomienie Bimini, zamierzała zamienić dzień Q w uroczystość, chociaż nastrój, jak wyczuwała, był w tym momencie raczej nerwowy niż uroczysty.

Ogromny dach Budynku Montażu Pojazdów już dawno przekształcono w platformę widokową. Dzisiaj dach był zatłoczony, ustawiono na nim duże namioty i podium, z którego Bella miała wygłosić mowę, a wokół kłębili się ludzie. Był tam nawet mały park, atrapa miejscowej fauny i flory.

Dwaj wysocy, patykowaci mężczyźni, w dziwnych niebiesko-czarnych szatach, ozdobionych złocistymi słońcami, wpatrywali się w malutkiego aligatora, jak gdyby był najbardziej niezwykłym stworzeniem, jakiego kiedykolwiek widzieli, i może nawet tak było. Patrzyli trochę niepewnie na swoje stopy, a twarze mieli pokryte grubą warstwą kremu przeciwsłonecznego; byli to mnisi nowego kościoła Sol Invictus — misjonarze przybyli z kosmosu.

Edna poruszała się ostrożnym krokiem kosmonautki, która powróciła do strefy normalnej ziemskiej grawitacji i lekko się skrzywiła, gdy poczuła na sobie jaskrawe światło słoneczne i podmuch wiatru. Pełna matczynej troski Bella pomyślała, że jej córka wygląda na zmęczoną i starszą niż jej biologiczne dwadzieścia cztery lata.

— Nie sypiasz dobrze, co, kochanie?

— Mamo, wiem, że teraz nie możemy o tym porozmawiać. Ale wczoraj dostałam wezwanie do sądu. Na twoje przesłuchanie i moje własne.

Bella westchnęła. Walczyła, aby oszczędzić Ednie stawania przed trybunałem.

— Przeżyjemy to.

— Nie wolno ci myśleć, że musisz mnie chronić — powiedziała Edna trochę sztywno. — Spełniłam swój obowiązek, mamo. Gdybym znów dostała taki rozkaz, uczyniłabym to samo. Kiedy będę zeznawała przed sądem, powiem prawdę. — Zmusiła się do uśmiechu. — Zresztą do diabła z tym. Thea nie może się doczekać, kiedy cię zobaczy. Rozbiłyśmy obóz, trochę z dala od tych wielkich namiotów i barów…

Edna objęła w posiadanie kawałek dachu w pobliżu krawędzi. Miejsce było całkowicie bezpieczne, ogrodzone wysokim, zakrzywionym do wewnątrz szklanym murem. Edna rozłożyła koce i rozstawiła składane stoły i krzesła, a także otworzyła kilka koszy. Była już tam Cassie Duflot z dwojgiem dzieci, Tobym i Candidą. Bawiły się z Theą, mającą cztery lata córką Edny i wnuczką Belli.

Ku swemu zaskoczeniu Bella spostrzegła, że w tym rogu dachu obchodzono Boże Narodzenie. Wokół bawiących się zabawkami dzieci leżały papiery i wstążki. W doniczce stała nawet mała sosna. Z uśmiechem przylepionym do zmęczonej twarzy siedział wśród nich starszy mężczyzna w przebraniu Świętego Mikołaja.

Podbiegła Thea.

— Babcia!

— Cześć, Theo. — Bella pozwoliła się objąć za kolana, po czym pochyliła się i przytuliła wnuczkę. Pozostałe dzieci też do niej podbiegły, może pamiętając jak przez mgłę miłą starszą panią, która przywiozła pamiątkę z pogrzebu ich ojca. Ale dzieciaki wkrótce odbiegły, powracając do swoich prezentów.

Święty Mikołaj uścisnął dłoń Belli.

— Jestem John Metternes, pani przewodnicząca — powiedział. — Latałem z pani córką na Liberatorze.

— Tak, oczywiście. Bardzo się cieszę, że mogę cię poznać, John. Tam, w górze, wykonałeś dobrą robotę.

Chrząknął.

— Miejmy nadzieję, że sędzia też będzie tego zdania. Mam nadzieję, że nie pomyśli pani, że tutaj wtargnąłem, rozumiem, że jest to rodzinne święto…

— Zmusiłam go, żeby wziął urlop — powiedziała Edna trochę kwaśno. — Ten stary dziwak ma obsesję sypiania w Liberatorze, jeśli tylko personel techniczny mu na to pozwala.

— Nie daj się jej wyprowadzić z równowagi, John. Dobrze, że tu jesteś. Ale… Boże Narodzenie, Edno? To dopiero piętnasty grudnia.

— To w rzeczywistości mój pomysł. — Cassie Duflot podeszła do Belli. — Chodzi o to, że tak naprawdę wciąż nie mamy pewności, jak to dzisiaj będzie, prawda? — Spojrzała na niebo, jakby szukając bomby Q. — To znaczy nie mamy całkowitej pewności. A gdyby coś miało pójść nie tak, jak powinno…

— Chciałaś, żeby dzieci miały Boże Narodzenie.

— Uważasz, że to dziwaczny pomysł?

— Nie. — Bella uśmiechnęła się. — Rozumiem, Cassie.

— To je uszczęśliwia — powiedziała Edna. — I co gorsza, jeżeli dzisiaj świat się nie rozleci, za dziesięć dni będziemy musieli zorganizować to samo.

— Przyciągnęłaś tu spore tłumy, Bello — powiedziała Cassie.

— Na to wygląda…

— Mamo, jeszcze nie widziałaś nawet połowy — powiedziała Edna. Wzięła matkę za rękę i poprowadziła w stronę otoczonej szklanym murem krawędzi.

Stojąc na krawędzi dachu, Bella ujrzała rozciągający się na wschodzie ocean, nad którym Słońce wisiało jak lampa, a na północy i południu kilometrami ciągnące się wybrzeże. Przylądek Canaveral był zatłoczony. Samochody stały wzdłuż brzegu, a ich linia sięgała aż do Beach Road na północy i do wyspy Merritt na południu, zasłaniając stare zakłady przemysłowe i opuszczoną bazę Sił Powietrznych. Wszędzie trzepotały flagi poruszane silnym wiatrem.

A na pełnym morzu zobaczyła szary kształt ponownie wykorzystywanej platformy wiertniczej. Wznosiła się z niej ku niebu podwójna, idealnie prostoliniowa nić, lśniąca w świetle słonecznym.

— Przybyli tu z okazji jej uruchomienia — powiedziała Edna. — Zawsze miałaś w sobie coś z showmana, mamo. Może politycy muszą tacy być. A ponowne otwarcie amerykańskiej windy w dniu dzisiejszym to dobry chwyt. Myślę, że ludzie czują się jak na przyjęciu.

— Och, to jest coś więcej niż kolejna winda kosmiczna. Zobaczysz.

— Nowa droga w przyszłość, mamo?

— Właśnie wróciłam z konferencji z Bobem Paxtonem i innymi, poświęconej nowym pomysłom dotyczącym metod obronnych. Doniosłym pomysłom. Na przykład programom przekształcania planet.

— Żartujesz.

— Nie. Po prostu mamy wielkie plany. Muszę kiedyś porozmawiać na ten temat z Myrą Dutt. — Spojrzała w niebo. — Musimy coś zrobić z tym Mirem — tym miejscem, do którego udała się matka Myry. Tam także są ludzie. Jeżeli będziemy mogli się z nimi porozumiewać, tak jak zgodnie ze słowami Aleksieja Carela oni mogli na Marsie, z pewnością znajdziemy sposób, aby sprowadzić ich z powrotem…