Nastąpiło jakieś poruszenie. Bella zdała sobie sprawę, że ludzie się do niej zbliżają, że wpatrują się w nią setki oczu i że robot kręci się u jej stóp jak szczeniak. Nawet owi mnisi, pochyleni nad stawkiem z aligatorem, patrzyli na nią, uśmiechając się od ucha do ucha.
Spojrzała na zegarek.
— Myślę, że już czas.
— Mamo, miałaś coś powiedzieć.
— Wiem. Jeszcze minuta. — Popatrzyła na morze, na lśniącą, pionową nić windy. — Edno, zawołaj dzieci, żeby też mogły popatrzeć.
Podbiegły dzieci, ściskając w dłoniach swoje prezenty, a wraz z nimi Cassie i John Metternes, który wziął Theę na ramiona.
Z platformy wiertniczej wystrzeliła w górę raca, różowa iskra, która lecąc łukiem, ciągnęła za sobą smugę dymu. Wzdłuż toru windy można było dostrzec ruch, świecące kropelki sunęły w górę po jednej z nici. Wokół rozległ się okrzyk radości, który wkrótce podchwyciły tłumy zgromadzone na przylądku Canaveral.
— Działa — wyszeptała Bella.
— Ale co wiezie? — mruknęła Edna, mrużąc oczy. — Daj powiększenie… Do licha, wciąż zapominam, że nie jestem w kosmosie.
— Wodę — powiedziała Bella. — Worki z wodą morską. Zbiorniki zostaną przetransportowane na sam koniec i zrzucone.
— Zrzucone? Gdzie?
— Najpierw na Księżycu. A później na Wenus.
Edna wpatrywała się w windę.
— A gdzie jest zasilanie? Na tej platformie nie widać żadnych instalacji laserowych.
— Bo ich tam nie ma. Nie ma żadnego źródła zasilania, jedynie obrót Ziemi. Edno, to tak naprawdę nie jest winda. To syfon.
Oczy Edny rozszerzyły się ze zdumienia.
Orbitalny syfon stanowił rozwinięcie idei windy kosmicznej, wynikające ze szczególnej mechaniki windy. Poza orbitą geostacjonarną siła odśrodkowa przejawiała tendencję do odpychania przedmiotów od Ziemi. Sztuczka z syfonem miała wykorzystać tę tendencję, umożliwić ładunkom „ucieczkę”, a jednocześnie podnieść z powierzchni Ziemi dodatkową masę. W gruncie rzeczy energia obrotu Ziemi była przekształcana w energię ruchu strumienia unoszonych ładunków.
— Więc w ogóle nie trzeba pobierać żadnej energii z zewnątrz — powiedziała Edna. — Uczyłam się o tym. Zawsze uważano, że poważnym problemem będzie nieustanne podawanie materiału — potrzeba by całego konwoju ciężarówek, pracujących dzień i noc, aby zapewnić dopływ ładunku. Ale jeżeli to, co tam wyrzucacie, to woda morska…
— Nazwaliśmy te konstrukcję Bimini — powiedziała Bella.
— Ta nazwa wydaje się odpowiednia. Rdzenni Amerykanie opowiadali hiszpańskiemu żeglarzowi nazwiskiem Ponce de Leon o źródle wiecznej młodości na wyspie Bimini. Wyspy tej nigdy nie odnalazł, ale natrafił na Florydę…
— Źródło młodości?
— Źródło ziemskiej wody przywróci światu młodość. Najpierw Księżycowi, a potem Wenus. Słuchaj, Edno, chciałam, żeby dla Kosmitów był to dowód, że traktujemy całą tę sprawę poważnie. To potrwa stulecia, ale dysponując takimi zasobami, przekształcenie planety po raz pierwszy staje się praktycznie możliwe. A jeśli poziom oceanów na Ziemi trochę się obniży i tempo obrotu planety nieco zmaleje, dzięki czemu inne światy zazielenią się znowu, myślę, że jest to warte takiego poświęcenia, nie sądzisz?
— Myślę, że masz fioła, mamo. Ale to wspaniałe. — Edna chwyciła ją i pocałowała.
Odezwał się Tales.
— Ten kanał jest bezpieczny. Bello, Edno, została jeszcze minuta do chwili największego zbliżenia bomby Q.
Choć kanał był bezpieczny, wieści wkrótce wyciekły na zewnątrz. Po namiotami na dachu budynku i wśród zebranych na przylądku Canaveral tłumów zapanowała cisza. Nagle nastrój się popsuł. Edna wzięła Theę z rąk Johna Metternesa i kurczowo przycisnęła ją do siebie. Bella chwyciła dłoń córki i mocno ją ścisnęła.
Wszyscy utkwili wzrok w górze.
55. Bomba Q
Wybór został dokonany. Bomba już patrzyła w przyszłość, myśląc o końcu swej nowej trajektorii.
Błękitny, rojny świat i wszyscy jego mieszkańcy zostali za nią.
Jak każda dostatecznie zaawansowana maszyna bomba Q była do pewnego stopnia obdarzona wrażliwością. I jej zimną duszę przeniknął żal, kiedy w sześć miesięcy później uderzyła w piaski Marsa, a wszelkie myśli zamarły na zawsze.
56. Mars 2
Tu, na Hellesponcie, pył był wyjątkowo obfity, nawet jak na Marsa, prawdziwe muzeum pyłu w układzie słonecznym.
Myra siedziała w pękatym kokpicie z Ellie von Devender, gdy łazik przedzierał się przez ziemne wały i niskie wydmy. Były na południowej półkuli Marsa i jechały przez góry Hellespontu, łańcuch niskich wzgórz, niedaleko zachodniego brzegu kotliny Hellas. Koła łazika wyrzucały w górę ogromne fontanny kurzu, który opadał na przednią szybę, uniemożliwiając wszelką widoczność. Skanery podczerwieni, a nawet radar, były w tych warunkach bezużyteczne.
Myra zajmowała się technologią kosmiczną na tyle długo, by wiedzieć, że musi pokładać wiarę w urządzeniach, które ją chroniły. Łazik wiedział teoretycznie, dokąd jedzie, i znajdował drogę wyłącznie na podstawie obliczeń. Ale taka jazda przed siebie na ślepo kłóciła się z jej instynktem.
— Jednak nie możemy zwolnić — w zamyśleniu powiedziała Ellie. — Nie mamy czasu. — Określała drogę na podstawie danych astronomicznych — nawet nie patrzyła przez okno jak Myra. Ale w końcu jej główne zadanie było znacznie ważniejsze: toczyły się badania, których celem było określenie, jakie szkody wyrządziła bomba Q na Marsie, kiedy spadła tu pięć miesięcy temu, bo choć samo uderzenie spowodowało stosunkowo niewielkie zniszczenia, zasiało ziarno kwintesencji, która wkrótce miała całkowicie unicestwić planetę.
— To przez ten pył — powiedziała Myra. — Nie spodziewałam się takich warunków, nawet na Marsie.
Ellie uniosła brwi.
— Myro, to miejsce cieszy się złą sławą. Tutaj rodzi się wiele ogarniających całą planetę burz pyłowych. Nie wiedziałaś o tym? A więc witaj w Centrali Pyłów. W każdym razie wiesz, że musimy się spieszyć. Jeżeli nie odnajdziemy tej starej w setne urodziny, sprawimy zawód sentymentalnie nastawionej ludności całego świata. — Całkowicie rozluźniona wyszczerzyła zęby w uśmiechu.
Miała rację. Ponieważ wszyscy czekali na wyczerpujące wiadomości dotyczące katastroficznej wizji przyszłości planety, elektroniczne spojrzenie całego świata było zwrócone na Marsa i Marsjan. Było życzliwe lub chorobliwe, zależnie od punktu widzenia. A spośród wszystkich gorączkowych działań przed ostateczną ewakuacją tego świata, nic tak nie pobudzało wyobraźni ogółu, jak to, co Jurij cynicznie nazwał „poszukiwaniem skarbów”.
Mars był zawalony pozostałościami z pionierskiego okresu bezzałogowej eksploracji układu słonecznego, siedemdziesięciu lat triumfów i gorzkich rozczarowań, które znalazły swój kres, gdy Bob Paxton pozostawił pierwszy ślad ludzkiej stopy na czerwonej planecie. Większość bezczynnych sond i bezużytecznych łazików oraz rozrzucone szczątki wciąż spoczywały w pyle, tam gdzie je porzucono. Pierwsi koloniści na Marsie nie mogli marnować energii, zbierając trofea, musieli patrzeć w przyszłość. Ale teraz, gdy okazało się, że Mars może już nie mieć żadnej przyszłości, rozległy się gromkie głosy, aby odzyskać tyle owych cennych reliktów, ile się da.