— Łazik, stop. — Pojazd zatrzymał się z szarpnięciem i Myra wyjrzała na zewnątrz. — Powiększenie… Chyba masz rację. Może odsłoniły go podmuchy wiatru. Co pokazuje sonar?
— Spójrzmy. Łazik…
I oto pojawił się przed ich oczyma, zagrzebany kilka metrów pod nawianym, marsjańskim pyłem, przysadzisty kształt, dobrze widoczny na ekranie sonaru.
— Mars 2 - powiedziała Myra.
Mars 2 był sowiecką sondą, która wystartowała na planetę w 1971 roku, stanowiąc fragment wyścigu kosmicznego, w którym brał udział amerykański Mariner 9. Sonda próbowała wylądować podczas najgorszej burzy pyłowej, jakiej astronomowie kiedykolwiek byli świadkiem.
— Wygląda jak kwiat — szepnęła Ellie. — O czterech płatkach.
— To była metalowa kula rozmiarów domowej lodówki. Te płatki miały się otworzyć i ustawić ją we właściwym położeniu, bez względu na to, jak by wylądowała.
— Wygląda na to, że jej los przypieczętował poskręcany spadochron. Po tym jak odbyła taką długą drogę…
Mars 2 nie rozbił się przy lądowaniu i był pierwszym wysłanym przez człowieka pojazdem, który dotknął powierzchni planety. I spadł w tym miejscu dokładnie sto lat wcześniej, w listopadzie 1971 roku.
— Udało im się. I nam też.
— Tak. A teraz spoczywa pod dwumetrową warstwą pyłu. — Ellie odpięła pasy bezpieczeństwa i wstała z krzesła. — Przynieś łopatę.
57. Babilon
Kiedy kapitan Nathaniel Grove dowiedział się w Troi, że Bisesa Dutt powróciła do Babilonu, pospieszył tam wraz z Benem Batsonem.
Przy Bramie Isztar spotkali Eumenesa, wciąż żyjącego chiliarchę coraz bardziej kapryśnego Aleksandra.
— Bisesa jest w Świątyni Marduka — oznajmił swoją koturnową angielszczyzną. — Nie zamierza jej opuścić.
Grove skrzywił się.
— Mogłem się tego spodziewać. Już kiedyś miała podobne załamanie. Kiepska sprawa, kiepska sprawa. Możemy ją zobaczyć?
— Oczywiście. Ale najpierw musimy odwiedzić innego, hm, pustelnika, i to, obawiam się, nie z własnej woli. Prosił, aby się z wami spotkać, gdybyście wrócili do Babilonu. W istocie prosił o spotkanie z kimkolwiek, jak on to nazywa, „z nowej generacji”.
Okazało się, że tą osobą jest Ilicius Bloom, „konsul” z Chicago. Tuż koło murów miasta, niedaleko Bramy Isztar, strażnicy Aleksandra trzymali go w klatce.
Klatka była wyraźnie przeznaczona dla zwierząt. Była wystawiona na działanie czynników atmosferycznych i zbyt mała, aby Bloom mógł stanąć w pozycji wyprostowanej. Obok klatki stał strażnik, jeden z falangistów Aleksandra, najwyraźniej znudzony. W tylnej części klatki wisiało coś, co wyglądało jak zwierzęca skóra, pomarszczona i sucha.
Przykucnięty, odziany w brudne łachmany, z jasnymi oczami w usmolonej twarzy, Ilicius Bloom dygotał i kaszlał, choć dzień nie był zimny, a smród świeżych odchodów sprawił, że Grove aż się cofnął. Bloom był wyraźnie wdzięczny, że może się z nimi zobaczyć, ale zarazem zdawał sobie sprawę z przyczyny reakcji Grove’a.
— Nie powinniście myśleć, że to ja. Trzymali tu przedtem małpoluda. Zapchloną sukę. — Pogrzebał w ziemi. — Popatrzcie na to, to kosmyk włosów tego małpoluda! — Cisnął nim o żelazne pręty klatki. — W nocy przychodzą szczury i to wcale nie jest zabawne. Zgadnijcie, gdzie umieścili tę małpę. W świątyni, razem z tą zbzikowaną Dutt. Dacie wiarę? Słuchaj, musisz mi pomóc, Grove. Długo tu już nie wytrzymam, musisz się tym zająć.
— Uspokój się, człowieku — powiedział Grove. — I powiedz nam, dlaczego tu jesteś. Wtedy może będziemy mieli szansę cię stąd wyciągnąć.
— No to życzę powodzenia. Aleksander planuje wojnę.
— Wojnę? Z kim?
— Z Ameryką. Europa mu nie wystarcza, jakże mogłaby, skoro wie, że są jeszcze całe kontynenty do podbicia? Ale jedynym źródłem informacji na temat Ameryki, czy raczej Chicago, jestem ja.
— Och. Więc on cię przesłuchuje.
Bloom uniósł dłonie z zakrwawionymi palcami.
— Można to tak nazwać. Naturalnie zachrypłem od ciągłego mówienia. Proszę nie traktować mnie z góry, kapitanie Grove. Nie jestem oficerem brytyjskiej armii. A poza tym nie wiem, jaka to różnica. Widział pan ostatnio Aleksandra? Nie wierzę, aby ten spuchnięty brutal miał żyć jeszcze długo, a tym bardziej kierować wojną po drugiej stronie Atlantyku. Powiedziałem mu wszystko, co wiedziałem, a kiedy zażądał więcej, zacząłem kłamać. Cóż innego mogłem zrobić?
— Ale jemu nigdy nie było dosyć, nigdy. Popatrzcie na to. — Niezdarnie poruszył się w klatce. Przez cienki, brudny materiał koszuli Grove zobaczył na jego grzbiecie ślady od uderzeń batem. — I na to! — Szponiastą dłonią wskazał wiszącą na ścianie klatki skórę.
Ben Batson zapytał:
— Co to jest?
— Wiecie, że ją kochałem — powiedział Bloom.
— Kogo, człowieku? — cierpliwie pytał Grove. — Kogo kochałeś?
— Isobel. Chyba pamiętasz, Grove, dziewczynę z Gnojowiska. Urodziła mi bachora! Och, byłem okrutny, byłem samolubny, ale to ja, Ilicius Bloom. — Roześmiał się i pokręcił głową.
— A mimo to ją kochałem, najlepiej jak umiała moja pełna wad dusza. Naprawdę.
— Oczywiście uczynili to, żeby mnie złamać — wyszeptał Bloom, wpatrując się w Grove’a. — Dwaj żołnierze. Zrobili to na moich oczach. Obrali ją jak winogrono. Pozbawili ją twarzy. Obdarta ze skóry, żyła jeszcze przez długie minuty. Każdy cal jej ciała musiał być źródłem straszliwych męczarni, pomyślcie tylko! A potem…
Batson popatrzył na kawałek skóry.
— Wielkie nieba, kapitanie! Chyba…
— Chodźmy — powiedział Grove, odciągając go w tył.
Bloom wpadł w panikę.
— Widzicie, jak mnie załatwili. Porozmawiajcie z Eumenesem. Powiedzcie burmistrzowi Rice’owi. Och, jakże chciałbym znów usłyszeć amerykańską mowę! Proszę, Grove… — Udało mu się wysunąć całą rękę przez pręty klatki. Strażnik jakby od niechcenia trzasnął go płazem miecza. Bloom zawył i cofnął się.
Eumenes odciągnął Grove’a i Batsona.
— Ilicius Bloom to już trup. Sam wpędził się w kłopoty, kiedy próbował się targować z Aleksandrem o te strzępki informacji, jakie posiadał. Potem pogrążył się ostatecznie swymi kłamstwami. Już byłby w grobie, gdyby utrzymywanie go przy życiu nie było takie tanie. Jeśli chcecie, załatwię audiencję u Aleksandra w sprawie losu, jaki go czeka, ale ostrzegam, że prawdopodobnie nie przyniesie to niczego dobrego, a sami możecie znaleźć się w niebezpieczeństwie… Jednak najpierw — powiedział — musicie odwiedzić Bisesę Dutt.
58. Odłączenie
Wahadłowiec spoczywał na brunatnej pokrytej pyłem równinie. Blada tarcza Słońca wędrowała po pomarańczowym niebie; tutaj, na Xanthe Terra, zbliżało się południe. Statek miał kształt podwójnego stożka, był gruby i niezgrabny. Znajdował się na końcu długiego, wyżłobionego w pyle śladu, pozostałości po lądowaniu ślizgiem. W tej chwili stał na ogonie, jakby gotów do startu na orbitę. Jego spód, pokryty ciemnymi płytkami, stanowiącymi osłonę termiczną, był porysowany od licznych wejść w atmosferę, a farba wokół dysz korygujących łuszczyła się. Obok stały łaziki, których wijące się ślady ginęły na horyzoncie. Włazy znajdujące się w brzuchu wahadłowca były otwarte, a mężczyźni, kobiety i pająkowate roboty pracowali, wciągając pakunki do luku towarowego.