— Dziękuję — powiedziała Myra.
— Ale ty się udajesz do jeszcze dziwniejszego miejsca, nieprawdaż? Czy jest ktoś, z kimś chciałabyś, abym porozmawiała?
— Nie. Dziękuję pani. — W ciągu wielu miesięcy po uderzeniu bomby Q, Myra dziesiątki razy próbowała się skontaktować z Charlie i Eugene’em. Bez rezultatu. Ale w końcu opuścili jej własny wszechświat dawno temu. Uporządkowała swoje sprawy. Nic jej nie pozostało, tylko Mars.
— Z całym szacunkiem, pani przewodnicząca, musi pani startować — powiedział Jurij, spojrzawszy na zainstalowany w kombinezonie chronometr.
Wokół wahadłowca nastąpiło nagłe ożywienie, kiedy odrzucono drabiny i zamknięto włazy. Myra jeszcze raz się uściskała z Ellie, Grendel i Hanse’em, z Chińczykami, a nawet z Bellą Fingal. Ale skafandry sprawiły, że uściski były niezdarne i pozbawione fizycznego kontaktu.
Bella jako ostatnia stanęła u stóp krótkiej pochylni prowadzącej do wnętrza. Rozejrzała się wokół.
— To jest koniec Marsa — powiedziała. — Popełniono tutaj straszną zbrodnię i my, ludzie, jesteśmy w nią zamieszani. To okropne brzemię, które będziemy dźwigać, my i nasze dzieci. Ale nie wydaje mi się, że odjeżdżamy ze wstydem. W ostatnim stuleciu na Marsie wydarzyło się więcej, niż w ciągu minionego miliarda lat i wszystko, co dobre, było wynikiem działań człowieka. Musimy to zachować w pamięci. I musimy zachować w pamięci utraconego Marsa z miłością, nie ze wstydem. — Spojrzała na czerwony pył pod stopami. — To chyba wszystko.
Szybko weszła po pochylni, która podniosła się i zamknęła.
Myra, Paula i Jurij musieli szybko wracać do łazika, który po chwili oddalił się wraz z nimi na bezpieczną odległość od miejsca startu. Kiedy się zatrzymał, znowu wygramolili się na zewnątrz.
Stanęli w rzędzie, Myra między Jurijem i Paulą, trzymając się za ręce. Otaczał ich mały tłumek automatycznych kamer, które tańczyły wokół nich.
Kiedy nadeszła chwila startu, wahadłowiec uniósł się w górę bez problemu. Siła ciążenia na Marsie była niewielka, zawsze było łatwo wydostać się z jej zasięgu. Pył wzbił się w górę i szybko opadł w rzadkim powietrzu na ziemię, a wahadłowiec szybko malał na tle pomarańczowo-brązowego nieba, był już tylko bladą plamką, za którą ciągnęła się ledwie widoczna smuga kondensacyjna.
— I to by było tyle — powiedziała Paula. — Jak długo jeszcze będzie jasno?
Jurij już miał spojrzeć na zegarek, ale po chwili zmienił zdanie.
— Niedługo. Chcecie wracać do łazika, żeby pozbyć się skafandrów?
Nikt nie chciał. Wydawało im się, że powinni zostać na zewnątrz, na marsjańskiej ziemi, pod tym niesamowitym, pozbawionym błękitu niebem.
Myra rozejrzała się wokół. Otaczała ich płaska pustynia, a w oddali majaczyły niewielkie wzgórza. Ale w głębokim rowie, niedaleko miejsca, gdzie stali, pieniła się jakaś zielona roślinność podobna do mchu. Życie, które powróciło na Marsa w wyniku burzy słonecznej i które pielęgnowali ludzie. Przytuliła się do towarzyszy.
— To sen, który ludzie śnili miliony lat: tak stać tutaj i patrzyć na to.
Jurij powiedział:
— Tak…
I wtedy światło zgasło, tak po prostu, niebo pociemniało, jakby ktoś włączył ściemniacz. Słońce znikło. Niebo przybrało barwę ciemnobrązową, potem antracytową i w końcu całkowicie czarną.
Myra stała w ciemności, przywarłszy do Jurija i Pauli. Słyszała, jak wokół terkoczą zdezorientowane kamery. Trwało to zaledwie kilka sekund.
— Mam nadzieję, że kamery zdołały to uchwycić — wyszeptał Jurij.
— Wrażenie jest takie, jak podczas całkowitego zaćmienia Słońca — powiedziała Paula. — Raz pojechałam na Ziemię, żeby zobaczyć. To było dziwnie podniecające…
Myra także czuła się podniecona, jakoś dziwnie poruszona tym pierwotnym, niezwykłym zdarzeniem. Dziwne światła na niebie. Ale stojąc w ciemności, poczuła dreszcz strachu, kiedy przypomniała sobie, że Słońce już nigdy, nigdy nie zaświeci na Marsie.
— Więc jesteśmy sami w tym wszechświecie — powiedział Jurij. — My i Mars.
Ziemia lekko zadrżała.
— Trzęsienie Marsa — natychmiast powiedziała Paula. — Spodziewaliśmy się tego. Właśnie znikły wywoływane działaniem Słońca siły pływowe. To minie.
Światła łazika zamigotały, a po chwili zapłonęły równym blaskiem. Rzucały na ziemię jasny krąg światła i przed Myrą pojawił się długi cień.
A przed nią widniało zawieszone w powietrzu koło. Było jak lustro, pełne refleksów świateł łazika. Myra zrobiła krok w przód i zobaczyła, jak zbliża się jej własne odbicie.
Obiekt unoszący się w powietrzu miał około metra średnicy. To było Oko.
— Pieprzone diabelstwo — powiedział Jurij. — Pieprzone diabelstwo! — Schylił się niezdarnie, podniósł garść marsjańskich kamieni i cisnął je w Oko. Kamienie uderzyły w Oko z brzękiem, który ledwo było słychać w rzadkim, zimnym powietrzu.
Ziemia nie przestawała dygotać i mała planeta wydała dźwięk jak dzwon.
Wtedy przed oczyma Myry przesunęła się biała plamka. Patrzyła na nią przez cały czas, jak zmierza ku ziemi, gdzie znikła. Był to płatek śniegu.
59. Świątynia
W Świątyni Marduka wyszedł im naprzeciw Abdikadir Omar.
Wokół świątyni zebrał się niewielki tłum. Niektórzy nawet tam sypiali w małych przybudówkach i namiotach. Wśród nich powoli chodzili handlarze, sprzedając jedzenie, wodę oraz rozmaite świecidełka i święte symbole. Abdi powiedział, że są to pielgrzymi, którzy przybyli aż z Aleksandrii i Judei.
— I są tutaj z powodu Oka Marduka?
Abdi wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— Niektórzy przybywają z powodu samego Oka. Inni z powodu Marduka, jeżeli go pamiętają. Jeszcze inni z powodu Bisesy. A niektórzy nawet z powodu małpoluda, który tam jest razem z nią.
— To niezwykłe — powiedział Grove. — Pielgrzymi z Judei przybywają, żeby zobaczyć kobietę z dwudziestego pierwszego wieku!
Eumenes powiedział:
— Czasami zastanawiam się, czy tutaj nie rodzi się zupełnie nowa religia. Kult Pierworodnych i Bisesy Dutt jako ich prorokini.
— Wątpię, czy to wyjdzie im na zdrowie — powiedział Grove.
— Przedtem człowiek lubił niszczyć bogów. Chodźcie. Porozmawiajmy z Bisesą Dutt.
Abdi poprowadził ich przez tłum, a potem przez zawiłe wnętrze świątyni do komnaty Oka.
Małe pomieszczenie o osmalonych ścianach z cegły wypełniało unoszące się w powietrzu Oko. W świetle lamp olejnych Grove ujrzał swe własne odbicie, groteskowo zniekształcone, jak w gabinecie krzywych luster. Ale samo Oko było ogromne, złowieszcze; wydawało mu się, że czuje jego przyciąganie.
Bisesa zbudowała sobie w rogu komnaty coś w rodzaju gniazda z koców, papieru i fragmentów odzieży. Kiedy Grove i pozostali weszli do środka, uśmiechnęła się i wstała.
Był tam także ów małpolud. Chuda, lecz mocno zbudowana dorosła samica siedziała w kucki w klatce, równie nieruchoma i czujna, jak samo Oko. Miała jasnoniebieskie oczy. Grove odwrócił wzrok przed jej spojrzeniem.
— Wielkie nieba! — powiedział Batson, trzymając się za nos. — Ilicius Bloom nie kłamał, mówiąc, że ten smród nie pochodzi od niego, ale od małpoluda!