Młodzieniec zmrużył oczy w promieniach późnego popołudniowego słońca. Używając ich jako swego przewodnika, zdecydował odrobinę wypuścić się na północ i zobaczyć, czy zdoła wypłoszyć jakakolwiek zwierzynę. Wiedział, że Arcuballis jest bezpieczny; niewiele drapieżników odważyłoby się na potyczkę z gryfem. Uspokojony, odwrócił się więc plecami do zwęglonego drzewa i ruszył w głąb pogrążonego w mroku lasu.
Elfi książę przyzwyczajony był do lasów — przynajmniej tych otaczających Silvanost, wyczuwał jednak w tym miejscu coś szczególnie dziwnego i odmiennego. Drzewa rosły tu daleko od siebie, ale ich gęste listowie sprawiało, ze dookoła panował wieczny zmierzch. Korony drzew były tak potężne, że sam las zdawał się pusty i jałowy. Tu i ówdzie, pomiędzy potężnymi pniami widać było paprocie i orlice, jednak nigdzie nie było śladu naturalnego, leśnego poszycia. Ziemia pokryta byłą grubą warstwą opadłych liści i aksamitnie miękkiego mchu, i choć wysokie gałęzie poruszały się na wietrze, powietrze w dole było martwe i zadziwiająca nieruchome.
Wokół potężnych pni rosły pierścienie przedziwnych grzybów z czerwonymi blaszkami — ulubiony pokarm jeleni i dzików Z każdą chwilą zdawało się jednak, że panująca dookoła cisza staje się coraz bardziej przytłaczająca.
Kith-Kanan zatrzymał się sto kroków od polany i zaniepokojony wyciągnął miecz. W szarobrązowej korze wysokiego na sto stóp dębu wyciął znak łowcy — „płomień". Ukryte pod korą białe drzewo było twarde i zdrowe. Elfie ostrze niszczyło je powoli, wypełniając las metalicznym dźwiękiem miecza. Kiedy znak został już ukończony, Kith-Kanan schował miecz do pochwy i trzymając w dłoni łuk, ruszył dalej.
Las zdawał się pozbawiony jakiejkolwiek zwierzyny. Z wyjątkiem widzianego wcześniej kruka oczom Kith-Kanana nie ukazało się żadne zwierzę – czy to pokryte sierścią cz piórami. W odstępie około trzydziestu jardów młodzieniec wyciął w drzewie kolejny „płomień”, nie chcąc pogubić drogi w zapadającym zmroku. Do zachodu słońca wciąż pozostało jeszcze o kolo czterech godzin, jednakże cieniste zakamarki lasu już pogrążały się w ciemności. Kith-Kanan otarł pot z czoła i przyklęknął na grubym dywanie martwych liści. Ostrożnie odgarnął je z ziemi, szukając śladów jeleni i dzikich świń, jednakże ukryty pod liśćmi mech był gładki i nietknięty.
Do czasu, gdy wyciął w korze dziesiąty „płomień", las pogrążył się w całkowitych ciemnościach. Zmęczony elf oparł się plecami o pień potężnego jesionu i zadzierając do góry głowę, spróbował zobaczyć coś pomiędzy gęstymi koronami drzew. W tej chwili równie chętnie jak sarninę, zjadłby nawet wiewiórkę. W tych okolicznościach druga opcja zdawała mu się jednak bardziej prawdopodobna.
Przez liście przeświecały niewielkie drobinki światła, które zdawały się tańczyć za każdym razem, gdy wiatr poruszał gałęziami. Widok nieodmiennie przypominał gwiazdy, z ta różnicą , że owe świetlne drobinki pozostawały w nieustannym ruchu. Zjawisko było hipnotyzujące do tego stopnia, że Kith-Kanan poczuł się jeszcze bardziej zmęczony niż był w rzeczywistości. Jego drzemka w siodle obyła niespokojna i od wczorajszego dnia nie miał praktycznie nic w ustach. Może więc zatrzyma się na chwilę. Troszką odpocznie. Nad jego głową słoneczne refleksy wciąż kołysały się i tańczyły.
Trzymany w zgięciu ręki miecz wyślizgnął się z uściski Kith-Kanana i upadł na ziemię, uderzając ostrzem w miękką glebę.
Drobinki światła. Tańczące. Jakże bardzo był zmęczony! Kolana ugięły się pod ciężarem jego ciała i książę osunął się po pniu, aż do chwili, gdy oparty o niego plecami usiadł w kucki. Wciąż jednak jego spojrzenie utkwione było w gęstym listowiu. Jakiż dziwny był ten las. W niczym nie przypominał domu. W niczym nie przypominał lasów Silvanostu.
Jak we śnie książę ujrzał przestronne korytarze pałacu Quinari. Służący kłaniali mu Się tak, jak czynili to zawsze. On sam był w drodze na — wyprawianą w Sali Balifa — ucztę, pełną pieczeni, jagnięcych udek, ociekających sokiem owoców, pachnących sosów i wybornych, słodkich nektarów.
Kith-Kanan podszedł do drzwi. Był zwyczajne, jak każde inne drzwi w pałacu. Otworzył je i ujrzał Sithasa i Hermathyę zastygłych w czułym uścisku. Elfia panna odwróciła ku niemu swą twarz , na której widniał radosny uśmiech. Uśmiech przeznaczony dla Sithasa.
— Nie!
Kith-Kanan rzucił się naprzód i z głuchym dźwiękiem upadł na kolana. Nogi miał kompletnie zdrętwiałe. Dookoła panowała nieprzenikniona ciemność i przez kilka chwil młodzieniec nie wiedział, gdzie się znajduje. Odetchnął głęboko, zdając sobie sprawę, że oto musiała już nastać noc. Jednakże sen wydawał się tak bardzo rzeczywisty. Jego zmysły podpowiedziały mu, że musiał przełamać jakiś przedziwny czar, który zawładnął nim, gdy wpatrywał się w ukryte pośród liści, malowane światłem i cieniem wzory. Musiał śnic przez kilka godzin. Po dłuższej chwili, czekając, aż odzyska czucie w nogach. Kith-Kanan gorączkowo zaczął szukać miecza. Odnalazł go wbitego w miękki mech. Uwolnił broń i wsunął ją do pochwy. Chwilę później niejasne, naglące przeczucie kazało mu zawrócić w kierunku strawionej ogniem polany. Wycięty w pniu ostatni „płomień" odbijał się bielą na tle panującej ciemności, jednak znak, który Kith-Kanan wyciął wcześniej, niemalże zniknął. Pokaleczone miejsce pokrywała już nowa kora. Kolejny znak przypominał wąską szczelinę, a jeszcze inny elfi książę odnalazł tylko dlatego, że pamiętaj dziwnie rozszczepioną gałąź jesionu, na której go wyciął. Po nim nie znalazł już żadnych znaków, wszystkie bowiem nacięcia zabliźniły.
Przez chwilę Kith-Kanan poczuł strach. Oto zgubił się nocą w przedziwnie głuchym lesie — głodny, spragniony, samotny. Czy upłynęło wystarczająco wiele czasu, by wycięte na drzewach znaki zabliźniły się w naturalny sposób, czy też las był zaczarowany? Nawet otaczający go mrok zdawał się ciemniejszy niż zwykle, tak że bystry, elfi wzrok Kith-Kanana nie sięgał zbyt daleko.
Dopiero wówczas powróciły do jego pamięci lata szkoleń i nauki odpędzając na bok lęk i obawy. Kith-Kanan — wnuk wielkiego Silvanosa — nic zamierzał poddać się pierwszej nocy spędzonej samotnie w głuszy.
Wkrótce znalazł suchą gałąź i zabrał się za przygotowanie pochodni, która oświetli drogę powrotną do polany. Zebrawszy na podpałkę stos suchych liści. Kith-Kanan wyciągnął z kieszeni krzemień i krzesiwo. Ku jego zaskoczeniu, nic udało mu się skrzesać iskry. Spróbował po raz kolejny i jeszcze raz, jednak zdawało się, że w krzemieniu nie pozostała już nawet odrobina ognia.
Gdzieś w górze dał się słyszeć trzepot czarnych skrzydeł. Kith-Kanan zerwał się na równe nogi i ujrzał sadowiące się na gałęzi stado kruków. Wszystkie patrzyły na niego z irytującą wręcz inteligencją.
— Sio! — krzyknął, machając ku nim bezużyteczną gałęzią. Kruki wzbiły się do góry. Jednak kiedy tylko młodzieniec opuścił rękę, ponownie zasiadły na gałęzi.
Kith-Kanan schował krzemień i krzesiwo z powrotem do kieszeni, podczas gdy nieruchome oczy kruków obserwowały każdy jego ruch. Chwilę później zmęczony i oszołomiony elf zwrócił się do kruków:
Przypuszczam, że nie możecie pomóc mi odnaleźć drogi powrotnej, prawda?
Jeden po drugim czarne ptaki poderwały się do góry i zniknęły w ciemności. Kith-Kanan westchnął. „Muszę być już naprawdę zdesperowany, skoro mówię do ptaków", pomyślał, wyciągnąwszy miecz, znów ruszył przed siebie, wycinając ww drzewach kolejne „płomienie" i szukając polany, na której zostawił Arcuballisa. Przynajmniej w ten sposób mógł uniknąć błądzenia w kółko.