Выбрать главу

Najbliższy wiąz ciał aż dwukrotnie, odłupując mieczem wielkie niczym dłoń kawałki kory. Właśnie zamierzał uderzyć po raz trzeci, gdy zauważył widoczny na szarym pniu cień własnej, uniesionej dłoni. Cień? W tej wszechobecnej studni mroku? Odwrócił się natychmiast, trzymając w gotowości obnażony miecz. Sześć stóp nad ziemią i około kilkudziesięciu stóp od niego samego unosił się lśniący obłok wielkości beczki. Zaniepokojony i trawiony ciekawością Kith-Kanan przyglądał mu się, podczas gdy kula światła podpłynęła ku niemu i zatrzymała się dwie stopy od jego twarzy, tak że w końcu zdołał zobaczyć, czym była naprawdę.

Chłodny obłok żółtawego światła był niczym innym, jak rojem świetlików! Owady zataczały koła wokół swych towarzyszy, tworząc dla zagubionego księcia ruchomy lampion. Kith-Kanan przyglądał się im z bezbrzeżnym zdziwieniem. Chwilę później świetlista kule przesunęła się kilka jardów do przodu i zatrzymała się. Kiedy młodzieniec uczynił w jej stronę niepewny krok, światło odsunęło się odrobinę dalej

— Czyżbyście prowadziły mnie z powrotem na polanę? — spytał zdziwiony. W odpowiedzi świetliki znów pomknęły do przodu. Kith-Kanan ostrożnie ruszył ich śladem, wdzięczny za delikatne światło, jakim go otaczały W przeciągu kilku kolejnych minut owady doprowadziły go z powrotem na polanę. Przypalone drzewo wyglądało dokładnie tak, jak je zapamiętał, jednak nigdzie dookoła nie było śladu Arcuballisa. Kith-Kanan rzucił się pędem do miejsca, gdzie gryf udał się na spoczynek. Liście i mech wciąż nosiły znaki ciężaru skrzydlatego rumaka, jednak to było wszystko, co po nim pozostało. Kith-Kanan był zaskoczony. Nie mógł uwierzyć, że Arcuballis odleciał bez niego. Królewskie gryfy były szczerze przywiązane do swych jeźdźców i na całym Krynnie próżno było szukać bardziej oddanych istot. Istniały nawet opowieści o umierających jeźdźcach i ich skrzydlatych rumakach, które dzieliły ich los z czystej rozpaczy. Ktoś lub coś musiało zatem zabrać Arcuballisa. Jednak kto? Lub co? Jak taka potężna istota mogła poddać się komukolwiek bez śladów walki?

Z ciężkim sercem Kith-Kanan powlókł się z powrotem do osmalonego drzewa, tylko po to, by odkryć kolejne złe wieści. Jego włócznia wciąż tkwiła w pniu drzewa, jednak worek z całym skromnym dobytkiem przepadł. Rozwścieczony książę wyciągnął dłoń i wyszarpnął broń z drzewa.

Stał teraz na polanie, wpatrując się w pogrążony w ciemnościach krąg drzew. Teraz naprawdę był zupełnie sam. On i Arcuballis byli towarzyszami przez wiele długich lat Co więcej, gryf był nie tylko królewskim rumakiem; był także zaufanym przyjacielem księcia.

Zrozpaczony i zdruzgotany Kith-Kanan osunął się na ziemię. Cóż miał teraz począć? W tym przedziwnym lesie nawet za dnia nie potrafił odnaleźć drogi. Oczy młodzieńca zaszły łzami, jednak chwilę później postanowił, że nie będzie płakał niczym porzucone dziecko.

Świetliki wciąż pozostawały nieopodal jego głowy. Sunęły do przodu i zawracały, jak gdyby chciały mu przy pomnieć, te wciąż tu są.

— Wynoście się! warknął, kiedy zawisły zaledwie kilka cali od jego nosa. Jak gdyby słuchając jego rozkazu, rój natychmiast rozproszył się. Owady odleciały w rożnych kierunkach, tu i ówdzie lśniąc jeszcze swymi maleńkimi światełkami, aż w końcu zniknęły na dobre.

— Nie wejdziesz? Przeziębisz się.

Sithel okrył ramiona wełnianym płaszczem. — Jestem ciepło ubrany — odparł. Jego żona zdjęła z łóżka ciepły, miękki koc, owinęła go wokół swych szczupłych ramion i wyszła na balkon, stając obok męża.

Przejmująco chłodny wiatr przemknął obok pałacowej wieży i długie białe włosy Sithela poderwały się do góry. Prywatne komnaty Mówcy i jego małżonki mieściły się na przedostatnim piętrze pałacu. W całym Silvanoście tylko Wieża Gwiazd mogła uchodzić za lepszy punkt obserwacyjny.

— Niedawno poczułem odległy krzyk — powiedział Sithel.

— Kith-Kanan? — Mówca skinął głową. — Czy myślisz, że grozi mu jakieś niebezpieczeństwo? — spytała Nirakina, szczelniej owijając się płaszczem.

— Chyba jest nieszczęśliwy. Musi być bardzo daleko stąd, bo uczucie było bardzo słabe.

Nirakina podniosła wzrok, spoglądając na męża.

— Przywołaj go, Sithelu. Przywołaj go do domu.

— Nie uczynię tego. Obraził nie tylko mnie, ale i całe szlachetne zgromadzenie. Obnażając broń w Wieży Gwiazd, złamał jedno z naszych najbardziej uświęconych praw.

— Takie rzeczy można wybaczyć — odparła szeptem. — Co jeszcze sprawia, że tak ciężko jest ci mu wybaczyć?

Sithel dotknął pieszczotliwie włosów żony.

— Pewnie zrobiłbym dokładnie to samo, gdyby mój ojciec oddał innemu kobietę, którą kocham. Ale nie pochwalni tego występku i nie przywołam go do domu. Gdybym to uczynił. Kith-Kanan nie nauczyłby się dyscypliny, której mu brakuje. Pozwólmy, żeby na jakiś czas pozostał z dała od zamku Jego życie tutaj było zbyt proste i tylko świat zewnętrzny nauczy go, jak być silnym i cierpliwym.

— Boję się o niego — powiedziała Nirakina. — Świat poza Silvanostem jest śmiertelnym miejscem.

Sithel delikatnie uniósł jej brodę, tak że ich oczy spotkały się.

— W żyłach Kith-Kanana płynie krew Silvanosa. Przeżyje, ukochana. Przeżyje i dorośnie. — Po tych słowach Sithel oderwał wzrok od żony i skierował go na spowite w mroku miasto. Po chwili wyciągnął dłoń. — Chodź, wejdźmy do środka.

Położyli się razem, jak czynili już od przeszło tysiąca lat. Jednak kiedy Nirakina zasnęła spokojnym snem, Sithel wciąż leżał w królewskim łożu pełen obaw.

4

Trzy dni później

Po upływie trzech kolejnych wschodów słońca Kith-Kanan był zrozpaczony. Stracił swego gryfa i zapasowe ubrania. Kiedy po raz kolejny użył krzesiwa i krzemienia, udało mu się rozpalić niewielki ogień, i choć odrobinę podniosło go to na duchu, wciąż jednak nie znalazł nic do jedzenia. Trzeciego ranka skończyły się także zapasy wody.

Nie było sensu pozostawać na polanie, tak więc wziąwszy włócznię, wyruszył w poszukiwaniu jedzenia i wody. Jeśli mapy, które pamiętał, były poprawne, na zachodzie powinna znajdować się rzeka Kharolis. Nawet gdyby była oddalona o wiele mil, był to zawsze cel, do którego warto zmierzać.

Jedynymi zwierzętami, jakie mijał po drodze, były kruki. Dotrzymywały mu towarzystwa, przeskakując z drzewa na drzewo i przerywając swój lot krótkim, przenikliwym wrzaskiem. Były jedynym towarzystwem Kith-Kanana, tak więc elf zaczął z nimi rozmawiać. W jakiś sposób pomagało mu to nie tracić pogody ducha.

— Nie sądzę, abyście wiedziały, gdzie jest mój gryf — powiedział. Jak można było się spodziewać, ptaki nie odpowiedziały, a tylko przelatywały z drzewa na drzewo dotrzymując mu kroku.

Dzień wlókł się bez końca i z każdą chwilą robiło się coraz cieplej. Nawet w dole, w odwiecznym cieniu głębokiego lasu. Kith-Kanan czuł ów żar, gdyż nawet najmniejszy podmuch wiatru nie mącił parnego, nieruchomego powietrza. Z upływem czasu teren stał się nierówny, po przecinany wzgórzami i rowami ciągnącymi się z północy na południe. Dodało mu to otuchy, gdyż na dnie wąwozów często można było znaleźć źródła i strumienie. Kiedy jednak wdrapał się na jedno ze wzgórz i zszedł z kolejnego, znalazł jedynie mech, kamienie i powalone drzewa.

Ześlizgnąwszy się z następnego zbocza do dziewiętnastego już wąwozu, książę zatrzymał się, by odpocząć. Usiadł na zwalonym pniu, rzucając włócznię pod nogi. Po raz kolejny oblizał spierzchnięte wargi i odgonił narastające przeczucie, że popełnił straszliwy błąd, uciekając z domu. Jak mógł być aż tak głupi, by dla czegoś takiego porzucić swe życie w luksusie? Gdy tylko zadał sobie to pytanie, oczyma wyobraźni ujrzał przerażająco rzeczywisty obraz Hermathyi poślubiającej jego brata. Wraz z nim nadeszło uczucie bólu i straty. Aby odegnać ową wizję, Kith-Kanan zerwał się na nogi i zarzuciwszy na ramię swą włócznię, na nowo podjął wędrówkę. Uczynił zaledwie dwa kroki po dnie wąwozu, kiedy jego stopy zapadły się w gęstym, pokrytym grubą warstwą liści błocie.