Выбрать главу

„Tam gdzie jest błoto, jest i woda" — pomyślał z radością. Skręcił w prawo i podążył wąwozem w poszukiwaniu źródełka. Daleko przed nim jar stawał się znacznie szerszy. Może lam włośnie była sadzawka pełna czystej, słodkiej wody?

Wkrótce wąwóz połączył się z kilkoma innymi, tworząc pośród wzgórz głęboką misę. Kith-Kanan wlókł się przez coraz bardziej wilgotne błocko, czując przed sobą zapach czystej wody. Niedługo potem zobaczył ją — niewielką sadzawkę, tak gładką, że na jej powierzchni nie pojawiła się ani jedna zmarszczka. Widok przyciągał go niczym magia. Błoto sięgało mu już do kolan, ale młodzieniec brnął dalej, wprost do środka jeziorka. Złożywszy dłonie, wypełnił je wodą i podniósł do ust.

Natychmiast wszystko wypluł. Woda miała ohydny smak zgniłych liści. Kith-Kanan spojrzał w dół na swe wykrzywione grymasem bezsilnej wściekłości odbicie. Nie było sensu dalej tu tkwić. Musiał ruszać dalej.

Jego noga nie chciała jednak opuścić sadzawki. Spróbował wyciągnąć drugą. Tak bardzo starał się wyciągnąć nogi z błocka, że niemalże stracił równowagę. Wymachując ramionami, Kith-Kanan zaczął teraz poruszać biodrami, by w jakiś sposób uwolnić się z cuchnącej wody. Zamiast tego zapadł się jeszcze głębiej w zdradliwe grzęzawisko. Szybko rozejrzał się dookoła, szukając gałęzi tub chociaż winorośli, której mógłby się uczepić. Najbliższe drzewa były oddalone o dziesięć stóp.

Wkrótce błoto sięgnęło jego pasa i książę zaczął zapadać się w nim coraz szybciej.

— Pomocy! — zawołał zrozpaczony. — Czy ktoś mnie słyszy?

Na przeciwległym wzgórzu usadowiło się stado kruków. Ptaki z przerażającym spokojem patrzyły, jak Kith-Kanan powoli zanurza się w zabójczym bagnie.

Nie wydziobiecie mi oczu — zapewnił je szeptem.

— Kiedy nadejdzie koniec, skryję się pod powierzchnią, zanim uda się wam mnie rozdziobać, czarni padlinożercy!

— Kiedy pozna się je lepiej, wcale nie są takie złe — powiedział jakiś głos. Kith-Kanan szarpnął się niczym rażony piorunem.

— Kto tam jest? — krzyknął, patrząc dookoła na nieruchome drzewa. — Pomocy!

— Mogę ci pomóc. Nie wiem jednak, czy to uczynię. — Był to wysoki, pełen zadowolenia, dziecięcy głos. Odpowiadając, nieznajomy zdradził miejsce swej dotychczasowej kryjówki. Kith-Kanan dostrzegł go na jednym z rosnących po jego lewej ręce drzew. Na grubej gałęzi, oparta plecami o pień potężnego dębu siedziała młoda postać, odziana w dropiatą, zielono — brązową tunikę i pończochy. Jej głowę okrywał kaptur. Widoczną pod nim opaloną twarz pokrywały dziwaczne spirale i linie wymalowane jaskrawą czerwoną i żółtą farbą.

— Pomóż mi! — wrzasnął Kith-Kanan. — Wynagrodzę cię sowicie!

— Doprawdy? Czym?

— Złotem. Srebrem. Klejnotami. — „Czymkolwiek zechcesz", przysiągł w duchu. „Wszystkim, co tylko można znaleźć na Krynnie".

— Co to takiego „złoto"?

Błoto sięgało już piersi Kith-Kanana i trudno mu było złapać oddech.

— Kpisz sobie ze mnie — wydyszał. — Proszę! Nie mam zbyt wiele czasu!

— Nie, faktycznie nie masz go zbyt wiele — zauważyła obojętnym głosem zakapturzona postać. — Co jeszcze możesz mi ofiarować, jeśli ci pomogę?

— Moją włócznię! Chciałbyś ją?

— Mogę wyciągnąć ją z grzęzawiska, gdy już utoniesz.

Przeklęty nieznajomy.

— Nie mam niczego innego! — Zimne błoto sięgało teraz ramion Kith-Kanana — Na bogów, błagam, pomóż mi!

Zakapturzona postać zręcznym ruchem przeturlała się po gałęzi i stanęła na nogi.

— Pomogę ci zatem. Na bogów. Oni często robią dla mnie różne rzeczy, więc wydaje się uczciwe, abym i ja czasem zrobił coś dla nich.

Nieznajomy pokonywał gałąź na palcach, aż do chwili, gdy znalazł się tuż nad głową Kith-Kanana. Ramiona księcia zanurzone były w bagnie, choć ręce wciąż trzymał ponad głową, by nie zanurzać ich aż do ostatniej chwili. Stojąca na drzewie postać odwiązała ściskający talię pas. Owijał się on kilkukrotnie wokół jej smukłego ciała, a rozwinięty osiągnął długość przeszło dziesięciu stóp. Leząc płasko na gałęzi, nieznajomy opuścił skórzany rzemień prosto w dłonie Kith-Kanana, który natychmiast pochwycił go lewą ręką.

— Na co czekasz? Wyciągnij mnie! — nakazał książę.

— Jeśli ty sam nie umiesz się wyciągnąć, nie zrobię tego za ciebie — odparł jego wybawca. Kilkakrotnie okręcił pas wokół gałęzi i zabezpieczył go solidnym węzłem. Następnie położył się na gałęzi, wsparł głowę na dłoni i w milczeniu czekał na rezultat zmagań nieznajomego.

Kith-Kanan nachmurzył się i z wysiłkiem zaczął wspinać się na górę. Dysząc i przeklinając, w końcu wydostał się z grzęzawiska i sięgnął gałęzi. Chwilę później przerzucił przez nią nogę i przez kilka chwil leżał, sapiąc.

— Dziękuję — odezwał się w końcu, choć w jego głosie dało się wyczuć nutę sarkazmu.

Nieznajomy młodzik cofnął się kilka stóp w kierunku pnia i usiadł w kucki.

— Proszę bardzo — odparł.

Pod barbarzyńską farbą na jego tworzy kryty się lśniące, zielone oczy. Chłopak odrzucił kaptur, ukazując gęstą czuprynę włosów białych niczym kość. Wysokie kości policzkowe i spiczaste uszy świadczyły o jogo pochodzeniu.

Kith-Kanan usiadł powoli.

— Jesteś Silvanesti — rzekł zdumiony.

— Nie, jestem Mackeli.

Kith-Kanan potrząsnął głową. — Pochodzisz z plemienia Silvanesti, tak jak ja.

Chłopiec stanął na gałęzi.

— Nie wiem, o czym mówisz. Jestem Mackeli.

Gałąź była zbył wąska, by Kith-Kanan mógł na niej stanąć, tak więc siedząc na mej okrakiem cal po calu młodzieniec przesuwał się w kierunku pnia. Majaczące w dole zdradzieckie bagno po raz kolejny ukryło swe prawdziwe oblicze po powierzchnią wody. Kiedy spojrzał na ie z góry, mimowolnie wzdrygnął się z obrzydzenia.

— Przecież widzisz, że jesteśmy do siebie podobni, prawda?

Mackeli pokonał gałąź kilkoma zwinnymi susami, odwrócił się, spojrzał na Kith-Kanana i odparł:

— Nie. Nie widzę między nami żadnego podobieństwa. Kith-Kanan był już zbyt zmęczony i poirytowany, by ciągnąć temat, dał więc temu spokój.

W milczeniu zeszli z drzewa. Kith-Kanan wlókł się za pędzącym żwawo chłopcem. Mimo wszelkich starań ręce ześlizgnęły mu się z chropowatego pnia i książę spadł z drzewa. Runął na plecy z głuchym hukiem, po czym jęknął.

— Jesteś niezdarny — zauważył Mackeli.

— A ty nieuprzejmy. Czy wiesz z kim masz do czynienia? — spytał wyniośle.

— Z niezdarnym cudzoziemcem. — Chłopiec sięgnął za pas, wyciągnął obciągnięty jelenią skórą bukłak, po Czym wlał w otwarte usta strużkę krystalicznie czystej wody. Kith-Kanan przyglądał mu się z uwagą, czując niemalże, jakby sam przełykał zbawienny płyn.

— Czy mogę... mogę dostać trochę wody? — poprosił.

Mackeli wzruszył ramionami i podał mu bukłak. Kith-Kanan chwycił butelkę w ubłocone dłonie i opróżnił jej zawartość trzema zachłannymi łykami.

— Niech cię bogowie błogosławią — rzekł, zwracając chłopcu pusty bukłak.

Mackeli przechylił butelkę i kiedy zauważył, że faktycznie jest pusta, spojrzał na Kith-Kanana z odrazą. — Od dwóch dni nie miałem w ustach ani kropli wody — wyjaśnił książę. — Nic też nie jadłem. Czy masz może jakieś jedzenie?