— Nie przy sobie, Ale mam trochę w domu. — Zabierzesz mnie tam? Mackeli ponownie narzuci! kaptur, zakrywając swe zdumiewająco białe włosy. Był teraz doskonale zamaskowany i niemal wtapiał się w otaczający go las.
— Nie wiem, czy byłoby to słuszne. Ny mogłoby się to nie spodobać
Błagam cię, przyjacielu. Jestem zrozpaczony. Straciłem swego rumaka, zgubiłem się i nie mogę znaleźć, w tym przeklętym lesie żadnej zwierzyny. Jeśli mi nie pomożesz, umrę z głodu w tej dziczy.
Chłopiec zaśmiał się, a dźwięk jego głosu zdał się niezwykle przyjemny w nieruchomym powietrzu.
— Tak, słyszałem coś o zagubionym w tej części lasu nieznajomym. Corvae opowiedziały mi o tobie.
— Corvae? Mackeli wskazał dłonią kruki, które wciąż przyglądały się im z pobliskiego wzgórza.
— Wiedzą o wszystkim, co się dzieje w lesie. Czasami, kiedy pojawia się coś dziwnego, mówią o tym mnie i Ny.
Kith-Kanan pamiętał irytującą uwagę, jaką kruki poświęcały jego osobie.
— Naprawdę rozmawiasz z ptakami?
— Nie tylko z ptakami. — Mackeli przyłożył do ust dłoń i wydał z siebie przenikliwy, kraczący dźwięk. Jeden z ptaków zerwał się z gałęzi, podfrunął do chłopca i usiadł na jego ramieniu, niczym wracający do swego pana sokół.
— Jak sądzisz? — chłopiec spytał kruka. — Czy mogę mu zaufać?
Ptak przekrzywił głowę i wydał z siebie pojedynczy i przeszywający wrzask. Mackeli nachmurzył się. Kiedy zmarszczył brew, przedziwne zawijasy zbiegły się nad jego czołem.
— Mówi, że niesiesz ze sobą potężny przedmiot. Mówi, że kaleczysz nim drzewa.
Kith-Kanan spojrzał na pokrytą błotem pochwę.
— Mój miecz nie jest magiczny — odparł. — To tylko zwyczajne ostrze. Masz, możesz je potrzymać.
Odwrócił miecz i wyciągnął rękojeść w kierunku chłopca. Mackeli niepewnie sięgnął dłonią. Kruki wrzasnęły chórem, jak gdyby chciały go ostrzec, ale młody elf je zignorował. Jego niewielka dłoń zacisnęła się wokół rzeźbionej na kształt diamentu rękojeści.
— W tym przedmiocie drzemie potęga powiedział, cofając rękę. — Cuchnie niczym śmierć! — Weź go do ręki — zachęcił Kith-Kanan. — Nic zrobi ci krzywdy.
Mackeli wziął rękojeść z dłoni księcia.
— Jaka ciężka! Z czego jest zrobiona?
— Z żelaza i mosiądzu. — Wraz twarzy Mackeliego zdradzał, że nie znał żelaza, mosiądzu, złota, czy srebra.
— Czy wiesz, czym są metale, Mackeli?
— Nie.
Chłopak spróbował wywinąć mieczem, ale broń była dla niego zbyt ciężka i upuścił ją na ziemię.
— Sądzę, że to wystarczy. — Książę delikatnie podniósł miecz i schował go do pochwy. — Czy cieszy cię myśl, że nie jestem niebezpieczny?
Mackeli powąchał dłonie i skrzywił się.
— Nigdy nie mówiłem, że jesteś niebezpieczny — odparł nonszalancko. — Co najwyżej dla samego siebie.
Po tych słowach żwawym krokiem ruszył naprzód, wdrapując się na gałęzie ogromnych drzew i zeskakując z nieb z gracją. Mackeli nigdy nic szedł prosto więcej niż kilka jardów. Bezustannie odpychał się od potężnych pni, przeskakiwał ponad zwalonymi gałęziami, czmychając to tu, to tam niczym wiewiórka. Kith-Kanan wlókł się jego śladem, spowolniony głodem i pancerzem cuchnącego błota. Niekiedy Mackeli zmuszony był zawracać, by odnaleźć swego towarzysza i poprowadzić go właściwą drogą. Kith-Kanan obserwował poczynania chłopca i czuł się niczym zmęczony starzec. Niegdyś myślał o sobie, że jest wybornym leśnym strażnikiem. Jednak len chłopiec, który nie mógł mieć więcej niż sześćdziesiąt lat, sprawił, że silvanestyjscy leśnicy przypominali teraz bandę nieudolnych pijaków.
Wędrówka trwała wiele godzin, nie prowadząc żadną określoną ścieżką. Kith-Kanan miał nieodparte wrażenie, że Mackeli nie chciał zdradzić, dokąd naprawdę się udają.
Wiedział, że istniały elfy Kagonesti, których domem była dzicz. Miały one — podobnie jak Mackeli — skłonności do ozdabiania swej skóry przedziwnymi wzorami. Jednak z tego, co pamiętał, ich skóra była ciemna, podobnie jak włosy. Wygląd tego chłopca zdradzał, że był on Silvanestyjczykiem. Kith-Kanan zadawał sobie pytanie, co dziecko czystej krwi miałoby robić tutaj, w głębi lasu. Może uciekł? Może jest członkiem jakiegoś zaginionego plemienia? W końcu w jego umyśle pojawił się obraz sekretnej leśnej kryjówki, zamieszkałej przez banitów, których jego dziadek Silvanos wygnał z Silvanostu w czasie wojen o zjednoczenie. Nie wszyscy przecież podążyli za wielkim wodzem ku pokojowi i jedności.
Nagle Kith-Kanan zdał sobie sprawę, że nie słyszy już na dywanie z opadłych liści lekkich kroków Mackeliego. Zatrzymawszy się, spojrzał przed siebie i zauważył chłopca kilkanaście jardów z przodu. Mackeli klęczał ze spuszczoną pokornie głową, podczas gdy na milczący las spadła głucha cisza.
Co dziwne, kiedy ujrzał chłopca, umysł księcia obmyła fala niebywałego spokoju; spokoju, jakiego nie zaznał nigdy wcześniej. Wszystkie problemy ostatnich dni odeszły w niepamięć. Kiedy w końcu odwrócił się, zauważył, co takiego sprowadziło owo ukojenie i co sprawiło, że Mackeli klęczał.
Niedaleko przed nimi, pośród gęstych paproci i obsypanych kwieciem latorośli, stało wspaniałe zwierzę, z wyrastającym z głowy pojedynczym białym rogiem. Jednorożec — najrzadziej spotykane spośród legendarnych stworzeń; świętsze niż sami bogowie. Jednorożec był biały niczym śnieg, począwszy od drobnych, rozszczepionych kopyt, aż po końce gęstej niczym piana grzywy. Jego postać emanowała subtelnym blaskiem, który zdawał się esencją spokoju. Kiedy tak stał na niewielkim wzniesieniu, piętnaście jardów od Kith-Kanana, jego oczy napotkały wzrok elfiego księcia i dotknęły wnętrza jego duszy.
Kith-Kanan osunął się na kolana. Wiedział, że oto dostąpił niebywałego zaszczytu, dane mu było bowiem ujrzeć istotę, która przez wielu uważana była jedynie za legendę.
— Powstań, szlachetny wojowniku. — Kith-Kanan uniósł głowę. — Powstań, synu Sithela.
Głos był głęboki i melodyjny. Zdawało się, że zastygły głębokim pokłonie Mackeli nie słyszał słów jednorożca.
Kith-Kanan powoli podniósł się z klęczek.
— Znasz mnie, o wielka?
— Słyszałam o twoim nadejściu.
Tak powabna była owa potężna istota, że Kith-Kanan ponad wszystko zapragnął zbliżyć się do niej i choć przez chwilę jej dotknąć. Zanim jednak zdołał zmienić swe myśli w czyny, stworzenie rzekło surowym tonem: — Zostań tam, gdzie jesteś! Nie wolno ci podchodzić zbyt blisko. — Kith-Kanan mimowolnie uczynił krok do tyłu. — Synu Sithela, zostałeś wybrany do ważnego zadania. Pozwoliłam ci spotkać Mackeliego po to, by został twoim przewodnikiem w tym lesie. To dobry chłopiec; doskonale radzi sobie z ptakami i zwierzętami. Będzie ci wiernie służył.
— Co chcesz, abym uczynił? — spytał z nagłą pokorą Kith-Kanan.
Jednorożec odrzucił do tyłu głowę, sprawiając, że po smukłej szyi spłynęły fale perłowej grzywy.
— Ten głęboki bór jest najstarszym lasem na tych ziemiach. Tutaj narodził się pierwszy liść i drzewo, pierwsze zwierzę czy ptak. Duchy tej krainy są potężne, ale zarazem bezradne. Przez piec tysięcy wschodów słońca żyli tu ci, którzy chronili las przed łupieżcami. Teraz przybyła tutaj banda intruzów, przynosząc ze sobą ogień i śmierć. Duchy starego lasu zwróciły się do mnie z prośbą o pomoc, ja zaś odnalazłam ciebie, jako odpowiedź na ich błagania. Jesteś wybrańcem; tym, który niesie żelazo. Musisz wygnać intruzów z lasu, synu Sithela.
W tym momencie Kith-Kanan gotów był stawić czoło całej armii smoków, gdyby takie było życzenie jednorożca.