— Gdzie znajdę owych intruzów? — spytał, sięgając dłonią rękojeści miecza.
Jednorożec uczynił krok do tyłu.
— Jest jeszcze ktoś, kto mieszka z chłopcem. We troje musicie oczyścić las.
Stworzenie uczyniło kolejny krok w tył i Kith-Kananowi zdało się, że las zamyka się wokół jego świetlistej postaci. Alabastrowa aura zalśniła jeszcze przez krótką chwilę, po czym zniknęła w niezbadanej głębi lasu.
Po kilku sekundach Kith-Kanan doszedł do siebie. Podbiegł do Mackeliego i dotknął jego ramienia. Chłopiec otrząsnął się, jak gdyby obudził się z przedziwnego transu.
— Gdzie jest Pani Lasu? — wyszeptał.
— Odeszła — odparł ze smutkiem Kith-Kanan. — Ona... przemówiła do mnie!
Na twarzy Mackeliego pojawił się wyraz szacunku.
— Dostąpiłeś wielkiego zaszczytu, przybyszu! Co powiedziała ci Pani Lasu?
— Nie słyszałeś?
Mackeli potrząsnął głową Najwyraźniej słowa jednorożca przeznaczone były wyłącznie dla uszu Kith-Kanana. Teraz więc zastanawiał się, jak wiele z tego, co usłyszał, powiedzieć chłopcu. W końcu zdecydował, że zachowa słowa Pani Lasu w tajemnicy.
— Masz zabrać mnie do swego obozu — powiedział stanowczym tonem. — Będę musiał nauczyć się wszystkiego, co wiesz o życiu w lesie.
— Z chęcią cię tego nauczę — odparł Mackeli, drżąc z podekscytowania. — W całym swoim życiu nigdy nie widziałem Pani Lasu! Były chwile, kiedy czułem, jak przemyka obok, ale nigdy nie byłem tak blisko niej! Nie mogę się doczekać, kiedy opowiem o tym Ny!
Kith-Kanan spojrzał w miejsce, gdzie jeszcze chwilę temu siała Pani Lasu. Tam gdzie jej kopyta dotykały ziemi, rozkwitały nadzwyczajnej urody kwiaty. Zanim zdążył zareagować, Mackeli szarpnięciem zmusił go do ponowienia wędrówki. Pędząc na złamanie karku, chłopiec niemalże wciągnął księcia w leśną gęstwinę. Z upływem czasu poszycie stało się grubsze, drzewa bardziej potężne i gęste, ale Mackeli ani razu się nie zawahał. Od czasu do czasu musieli przeciskać się pomiędzy drzewami przez przejścia tak wąskie i niskie, że pokonywali je na kolanach.
Tuż przed zachodem słońca, gdy odezwały się pierwsze świerszcze, dotarli na rozległą polanę.
— Jesteśmy w domu — powiedział.
Kith-Kanan stanął na środku polany i rozejrzał się uważnie.
— Jakim domu? — spytał.
Mackeli wyszczerzył zęby w uśmiechu, spotęgowanym przez dziwaczne czerwone wzory na jego policzkach. Raźnym krokiem ruszył przed siebie, zatrzymując się u podstawy imponująco masywnego dębu. Chwycił fragment stosunkowo gładkiej kory i pociągnął. W pniu drzewa otworzyły się drzwi wykonane z wygiętej kory dębowej. Za nimi widać było jedynie czarną przestrzeń. Mackeli skinął na towarzysza.
— Wejdź. Oto dom — rzeki chłopiec, znikając we wnętrzu pustego drzewa.
Aby pokonać niskie wejście. Kith-Kanan musiał się przygarbić. Wewnątrz czuć było zapachy drewna i przypraw; przyjemne, choć dziwne dla kogoś, kto całe swe życie spędził w mieście. Panowała tam taka ciemność, że Kith-Kanan z ledwością zdołał zauważyć niewyraźny zarys dębowych ścian. Mackeliego nie widział w ogóle.
Kiedy ręka chłopca dotknęła jego dłoni, książę wzdrygnął się niczym przerażone dziecko.
— Zapal świecę albo lampion, dobrze? — rzekł za — wstydzony
— Co mam zrobić?
— Zapal... nieważne zresztą. Czy możesz rozpalić ogień. Mackeli? Kompletnie nic nie widzę w tych ciemnościach.
— Tylko Ny może rozpalić ogień.
— Czy Ny jest tutaj? — Nie. Jest na polowaniu... tak sądzę. Kith-Kanan ruszył po omacku wzdłuż ściany.
— Gdzie zatem Ny rozpala ogień? — spytał.
— Tutaj.
Mackeli zaprowadził go na środek pomieszczenia, gdzie Kith-Kanan uderzył stopą w niskie palenisko zbudowane ze zlepionych błotem kamieni. Przykucnął i zbadał dłonią popioły. Zimne niczym głaz. Od jakiegoś czasu nikt nie rozpalał tu ognia.
— Jeśli zdobędziesz jakąś podpałkę, rozpalę ogień zaproponował.
— Tylko Ny może rozpalić ogień — odparł z wahaniem Mackeli.
— Może nie jestem najlepszym tropicielem czy łowcą ale, na Astarina, potrafię rozpalić ogień!
Wyszli na zewnątrz, gdzie zebrali naręcza chrustu. Kiedy Kith-Kanan układał suche patyki na korze i wiórach do wnętrza pustego drzewa wpadł przez otwarte drzwi pojedynczy słaby promień światła. W końcu Kith-Kanan wyciągnął z przytroczonej do pasa sakiewki krzemień i krzesiwo. Oparł kolana o kamienne palenisko i uderzył krzemieniem o chropowatą, żelazną płytkę. Na podpałkę posypał się snop jaskrawych iskier, które książę zachęcił delikatnym dmuchnięciem. W ciągu kilku minut udało mu się rozpalić niewielki płomyk, który wkrótce przemienił się w trzaskający radośnie ogień.
— No, chłopcze, co o tym sądzisz? — spytał Mackeliego.
Książę oczekiwał słów uznania, ale zamiast tego Mackeli pokręcił głową.
— Ny to się nie spodoba.
W końcu oczom Kith-Kanana ukazało się rozświetlone ogniem wnętrze drzewa. Pomieszczenie było dość duże, szerokie na około pięć kroków, z drabiną, której koniec znikał w dziurze nad jego głową, prowadząc na wyższe gałęzie i na zewnątrz. Przez tę samą dziurę wylatywał dym. Ściany dębu ozdobione były czaszkami zwierząt: królików, wiewiórek, złowrogo wyglądającego dzika z obnażonymi szablami, potężnego kozła i licznych ptaków, których Kith-Kanan nie potrafił rozpoznać. Mackeli wyjaśnił, że za każdym razem, gdy Ny zabijał zwierzę, którego nie upolował nigdy wcześniej, jego czaszka była czyszczona i zawieszana na wbitym w ścianę kołku. W ten oto sposób duch martwego zwierzęcia zostawał przebłagany i bóg lasu — Błękitny Feniks — gwarantował powodzenie w kolejnych polowaniach.
— Które z nich zabiłeś sam? — spytał Kith-Kanan.
— Nie wolno mi przelewać krwi zwierząt. To robota Ny. — Chłopiec zarzucił na głowę kaptur. — Rozmawiam ze zwierzętami i słucham tego, co mówią, nigdy jednak nie przelewam ich krwi.
Kith-Kanan usiadł na wypełnionym mchem sienniku.
Był zmęczony, brudny i wciąż potwornie głodny. Mackeli krzątał się dookoła, co chwilę spoglądając na księcia z wyraźnym niezadowoleniem. W końcu Kith-Kanan spytał chłopca otwarcie, co było nie tak.
— To miejsce Ny. Nie wolno ci tutaj siedzieć — odparł poirytowany Mackeli.
Kith-Kanan z trudem podźwignął się z siennika.
— Ten Ny ma więcej przywilejów niż Mówca Gwiazd! — rzekł ze złością. — Mogę usiąść tutaj? — spytał, wskazując na pokrytą sosnowymi igłami podłogę. Mackeli odpowiedział obojętnym skinieniem głowy.
Kith-Kanan poprosił z kolei o coś do jedzenia. Mackeli szybko wspiął się po drabinie i wychylając się na środek drzewa, zaczął szperać wśród rozmaitych tykw i bukłaków zwisających ze stropu. Odnalazł to, czego szukał, i wrócił na dół. Usiadł ze skrzyżowanymi nogami obok Kith-Kanana i nakazał mu wyciągnąć dłonie. Następnie nasypał w nie pieczone dzikie kasztany obrane ze skórki.
— Masz może jakieś mięso? — spytał książę. — Tylko Ny je mięso.
Kith-Kanan miał już powoli dość niekończącej się litanii rzeczy, które przysługują jedynie Ny. Był jednak zbyt wykończony, aby w tej chwili rozmawiać na ten temat W milczeniu zjadł więc kasztany, wdzięczny za to, że w ogóle dostał coś do jedzenia.
— Wiesz — rzekł w końcu — nigdy nie spytałeś mnie o moje imię.
Mackeli wzruszył ramionami.
— Nie sądziłem, że masz jakiekolwiek imię.
— Oczywiście, że mam?
Chłopiec w zamyśleniu podrapał się po nosie, brudząc ręce żółtawą farbą.
— Mam na imię Kith — rzekł książę, widząc, że Mackeli nie zamierza zadawać dalszych pytań.
Chłopiec wytrząsnął na swą umazaną farbą dłoń kolejną garść kasztanów.
— Śmieszne imię — zauważył, wpychając do ust kolejny owoc.