— Ostrożnie, pani — ostrzegł Kencathedrus. Płatki kwiatów pod ich stopami zmieniły się w wielobarwną papkę, przez co droga stała się odrobinę zdradziecka. Złote sandały Hermathyi pochlapane były rozdeptanym miąższem i dziewczyna uniosła brzeg swej zwiewnej białej sukni, by uchronić ją przed zabrudzeniem.
Po prawej stronie ukazał się przysadzisty stożek Świątyni E’li. Hermathya ujrzała na jej schodach straż honorową Sithasa, liczącą co najmniej stu wojowników. Podczas gdy jej własna eskorta odziana była w złoto i biel, towarzysze Sithasa lśnili złotem i zielenią. Choć starała się patrzeć wprost przed siebie, spojrzenie Hermathyi nieodparcie kierowało się w głąb otwartych drzwi We wnętrzu budynku panował mrok i choć dziewczyna zdołała dostrzec płonące na ścianach pochodnie, nie zobaczyła ani Sithasa, ani nikogo ze zgromadzonych W chwili gdy orszak panny młodej mijał kolejny zakręt, napierający tłum zgęstniał, a radosne okrzyki urosły w siłę. Na ścieżkę padł potężny cień rzucany przez Wieżę Gwiazd. Wierzenia elfów mówiły, że stanie w cieniu wieży przynosiło szczęście, tak więc w wąskim przejściu kłębiły się teraz setki obserwatorów.
W pewnym momencie, pchnięta nagłym impulsem, Hermathya zrzuciła z twarzy maskę spokoju i obojętności i na jej twarzy pojawił się promienny uśmiech. Natychmiast też radosne okrzyki wybuchły z nową siłą. Dziewczyna uniosła wolną rękę i pozdrowiła nią lud Silvanostu. Przez miasto przetoczył się ryk, jakiego nigdy wcześniej tu nie słyszano, ryk, który wywołał w sercu Hermathyi uczucie podniecenia.
Będący w Świątyni E’li Sithas także usłyszał ów szaleńczy wrzask. Książę klęczał przed obliczem wysokiego kapłana, czekając na ceremonię namaszczenia świętymi olejkami. Słysząc przedziwne poruszenie, uniósł nieznacznie głowę i nadstawił uszu. Klęczący u jego boku wojownik szepnął:
— Czy mam sprawdzić, co się dzieje, panie?
— Nie — odparł ze spokojem Sithas. — Przypuszczam, że lud ujrzał właśnie moją narzeczoną.
Świątynia Quenesti Pah, bogini zdrowia i płodności, była jasną i przestronną budowlą zwieńczoną dachem z przezroczystych żółwich skorup. W odróżnieniu od innych świątyń nie było tu potężnej głównej wieży. Zamiast tego z narożników strzelały w niebo cztery wąskie iglice. Choć miejsce to nie było równie imponujące jak Świątynia E’li ani toż równie ponure jak Świątynia Matheri, Hermathya uważała je za najładniejszy budynek w całym Silvanoście.
Muzykanci i sypiące kwiaty dziewczęta rozstąpili się na boki, otaczając wejście do świątyni. Eskortująca Hermathyę straż honorowa zatrzymała się u podstawy schodów.
U boku panny młodej stanęła Nirakina. — Jeśli skończyłaś swe przedstawienie dla tłumu, możemy wejść.
W jej głosie dało się wyczuć reprymendę i radosny uśmiech natychmiast zniknął z twarzy Hermathyi. Dziewczyna po raz ostatni pozdrowiła zgromadzony lud, po czym zniknęła we wnętrzu świątyni.
Nirakina z uwagą obserwowała, jak dziewczyna pokonuje schody. Naprawdę starała się ją polubić, jednakże z każdą upływającą chwilą Hermathya irytowała ją coraz bardziej. Wyłącznie z uwagi na Sithasa pragnęła, aby ich małżeństwo było udane, ale przytłaczające przeczucie mówiło jej, ze dziewczyna była niezwykle rozpieszczonym dzieckiem.
Odbywający się wewnątrz świątyni rytuał był bardzo krótki. Większą jego cześć stanowiły modlitwy, a także ceremonia obmycia dłoni Hermathyi perfumowaną wodą. Przez cały czas Nirakina pochylała się nad panną młodą, z trudem ukrywając niesmak, jaki wywołało w niej zachowanie przyszłej synowej. Jednakże Hermathya doskonale rozumiała jej rozdrażnienie i odkryła, że sprawia jej ono przyjemność. Wszak potęgowało ono uczucie podniecenia.
Po dopełnieniu rytuału panna młoda podniosła się z posadzki i podziękowała wysokiej kapłance Miritelisinie. Następnie, nie czekając na Nirakinę, w pośpiechu opuściła mury świątyni. Zgromadzony na zewnątrz tłum czekał na jej przybycie z zapartym tchem. I tym razem Hermathya go nie zawiodła. Radosny ryk, niczym odgłos zbliżającej się burzy, wyrwał się z tyłu stłoczonej ciżby, gdzie stali najubożsi spośród Silvanesti. Dziewczyna obdarzyła ich promiennym uśmiechem, a następnie z wyuczonym wdziękiem zeszła w dół, do czekającego na nią Kencathedrusa. Spiesząca za nią Nirakina wyglądała na zmęczoną i odartą z godności. Orszak uformował się na nowo i grajkowie z fujarkami zaintonowali Dzieci Gwiazd, pradawną melodię, którą każdy elf znał od dziecka. Hermathya zdawała się wyraźnie zaskoczona, kiedy otaczająca ją ciżba zaczęła śpiewać ową pieśń.
Zwolniła kroku, aż w końcu stanęła w miejscu. Orszak zdawał rozciągać się bez końca, aż w końcu muzykanci zdali sobie sprawę, że wszyscy za nimi stoją w miejscu. Melodia wznosiła się na coraz wyższe tony i robiła się coraz głośniejsza, aż w końcu Hermathya poczuła, ze unosi się na jej skrzydłach.
Wówczas panna młoda podjęła pieśń. Stojący u jej boki Kencathedrus spojrzał na nią ze zdumieniem. Obejrzał się przez odziane w zbroję ramię na lady Nirakinę, która — dumna i milcząca stała ze spuszczonymi sztywno ramionami. Obszerne rękawy skrywały jej zaciśnięta w gniewie pięści.
Niektórzy ze zgromadzonych przestali śpiewać, by móc lepiej słyszeć wyraźny głos panny młodej. Z chwilą, gdy rozpoczęła się ostatnia zwrotka pieśni, wszyscy podjęli ją na nowo, jak gdyby chcieli wstrząsnąć posadami miasta. Kiedy ostatnie słowa Dzieci Gwiazd zamarły na ustach tłumu, Silvanost pogrążył się w przedziwnej ciszy. Zdawała się ona tym bardziej intensywna, że nastąpiła zaraz po niesamowitym zgiełku. Oczy wszystkich zgromadzonych na ulicach, tłoczących się na dachach i w oknach wież zwrócone były ku Hermathyi.
Wówczas to dziewczyna puściła ramię Kencathedrusa i przecinając orszak, ruszyła ku Wieży Gwiazd. Sypiące płatki dziewczęta i niosący sistrumy młodzieńcy rozstąpili się przed nią w zupełnej ciszy. Hermathya przeszła ze spokojem przez rzędy muzykantów, którzy widząc ją, odsunęli się na bok, ściskając w dłoniach milczące, srebrne fujarki. Chwilę później panna młoda pokonała prowadzące do Wieży Gwiazd schody i samotna stanęła u jej drzwi.
Pośrodku sali stał oczekujący na jej przybycie Sithas. Książę pokonał drogę ze Świątyni E’li z należną skromnością i w towarzystwie służby. Daleko za jego plecami Hermathya dostrzegła siedzącego na tronie Sithela. Okrywający ramiona Mówcy złoty płaszcz rozpościerał się u jego stóp, opadając z prowadzących do podniesienia schodów, przecinając podwyższenie i pokonując kolejne siedem stopni do miejsca, w którym stał Sithas. Na prowadzącym do tronu podwyższeniu stała — umieszczona na srebrnym stojaku — bogato zdobiona, misternej roboty złota taca. Na niej spoczywały złote obrączki, które niebawem wymienią miedzy sobą państwo młodzi.
Hermathya ruszyła w głąb wieży. Panująca dookoła cisza trwała nieprzerwanie, jak gdyby cały naród wstrzymał oddech. Jednak prawdziwymi jej powodami były respekt, a także zdumienie. Narzeczona następcy tronu w drodze do wieży kilkakrotnie złamała bowiem pradawne, elfie zwyczaje. Rodzina królewska od wieków starała się zachowywać dystans i pielęgnować aurę niezłomnej godności. Hermathya wyraźnie popisywała się przed tłumem, choć lud Silvanostu właśnie za to zdawał się ją kochać.
Pod ceremonialną zbroją Sithas odziany był w misternej roboty złotą szatę. Wspaniały napierśnik oraz naramienniki miały barwę tętniącej życiem zieleni. Choć pancerz zdobiony był herbem Silvanosa, Sithas przypiął do rękawa maleńki czerwony pąk róży — symbol szczerego oddania dla swego umiłowanego bóstwa.
Kiedy Hermathya podeszła bliżej, rzekł żartobliwym tonem.