W zamian za lekcje ostrożności i przetrwania Kith-Kanan raczył swego młodego towarzysza opowieściami o Silvanoście, wielkich wojnach przeciwko smokom oraz zwyczajach żyjących w mieście elfów.
Mackeli uwielbiał owe historie, ale jeszcze bardziej fascynował go metal. Mógł godzinami siedzieć ze skrzyżowanymi nogami, trzymając w dłoniach któryś z należących do Kith-Kanana przedmiotów — hełm, nagolenicę, fragment zbroi — i bez końca muskać małymi, brązowymi palcami ich chłodną powierzchnię. Nie umiał pojąć, jak ów twardy materiał może być tak misternej roboty. Kith-Kanan opowiadał chłopcu wszystko, co wiedział na temat kowalstwa i odlewania metalu. Wiadomość, że metal mógł być stopiony i upłynniony, wprawiła Mackeliego w kompletne osłupienie.
— Wkładasz metal do ognia — rzekł — i on się nie pali? Robi się delikatny i płynny niczym woda?
— Właściwie jest gęstszy od wody.
— Czy potem, kiedy zabierasz ogień, metal znowu robi się twardy?
Kith-Kanan potwierdził.
— Zmyśliłeś to! — wykrzyknął chłopiec. — Rzeczy, które wkładamy do ognia, płoną.
— Przysięgam na E’li, że to szczera prawda. Mackeli był zbyt drobny, by udźwignąć miecz, ale miał wystarczająco dużo siły, by naciągnąć łuk i wypuścić strzałę. Miał też nieprawdopodobnie bystry wzrok i Kith-Kanan marzył, aby chłopiec użył swych umiejętności i upolował na obiad jelenia. Było to jednak niemożliwe; Mackeli nie jadł mięsa i pomimo próśb księcia, odmawiał przelania jakiejkolwiek krwi. „Tylko Ny...".
Pewnego deszczowego poranka Mackeli opuścił drzewo, by zebrać kolejną porcję orzechów i korzeni. Kith-Kanan pozostał we wnętrzu dębu, dokładając do ognia oraz polerując swój miecz i sztylet. Kiedy deszcz zelżał, zostawił broń i wspinając się po drabinie, ruszył ku wyższym paniom drzewa. Stojąc na jednej z potężnych gałęzi, obserwował obmyty deszczem las. Z zielonych liści ściekały lśniące kropie, a rześkie powietrze przesycał zapach żyznej ziemi. Książę pochwycił w płuca głęboki haust powietrza. Odnalazł w tym miejscu niewielką oazę spokoju, a spotkanie z Panią Lasu było zapowiedzią wielkiej przygody.
Po krótkiej chwili Kith-Kanan zszedł na dół i natychmiast zauważył, ze miecz i sztylet zniknęły. W pierwszej chwili pomyślał, że to Mackeli wrócił do domu i żartował sobie z niego; nie zauważył jednak żadnych śladów obecności chłopca. Odwrócił się więc i po raz kolejny zaczął wspinaczkę po drabinie, gdy nagle coś ciężkiego spadło od tyłu na jego plecy.
Młodzieniec odbił się od pnia dębu, obrócił się, ale nie zauważył nikogo ani niczego.
— Mackeli! — zawołał. — To nie jest zabawne!
Zabawny nie był też cios w głowę, jaki otrzymał chwilę później. Nieznany ciężar przycisnął Kith-Kanana do podłogi, a gdy ten się obrócił, poczuł, że czyjeś ręce i nogi oplatają jego ciało. Przed oczami księcia mignęło coś czarnego i lśniącego. Wiedząc instynktownie, że za chwilę nastąpi kolejny atak, najpewniej z użyciem noża, uniósł w górę obie dłonie, chcą pochwycić nadgarstki przeciwnika.
Twarz napastnika zdawała się niczym więcej, jak tylko kłębowiskiem malowanych linii i parą skrytych w cieniu oczu. Wyciosany w krzemieniu nóż znieruchomiał na krótką chwilę i gdy Kith-Kanan zadał cios, ze zdobionej twarzy wydobył się bolesny jęk. Książę wstał, wyrwał nóż z dłoni przeciwnika i kolanem przygniótł go do podłoża.
— Zdobycz jest twoja — rzekł napastnik. Chwilę później przestał się szamotać i nieruchomy, lecz pełen napięcia poddał się sile Kith-Kanana.
Książę odrzucił sztylet na bok, po czym podniósł się z ziemi.
— Kim jesteś?
— Tą, która należy do tego miejsca. Kim ty jesteś? — spytał bez ogródek pomalowany elf.
— Jestem Kith, niegdyś mieszkałem w Silvanoście. Dlaczego mnie zaatakowałeś?
— Jesteś w moim domu. Nagle Kith-Kanan zrozumiał:
— Czy to ty jesteś Ny?
— Imię, jakie dano mi, gdy przyszłam na świat, brzmi Anaya.
W głosie elfki dało się wyczuć chłodną pewność siebie.
Kith-Kanan nachmurzył się. To brzmi jak kobiece imię...
Anaya podniosła się z ziemi, wciąż zachowując bezpieczną odległość od jasnowłosego elfa. Dopiero wówczas Kith-Kanan zdał sobie sprawę, że istotnie ma do czynienia z dziką elfką z plemienia Kagonesti. Jej czarne włosy były krótko przystrzyżone, z wyjątkiem splecionego z tyłu, grubego warkocza, który opadał jej na plecy. Dziewczyna była o głowę niższa od Kith-Kanana i zdecydowanie bardziej szczupła. Jej ufarbowana na zielono tunika z jeleniej skóry sięgała zaledwie bioder, odsłaniając smukłe nogi, które — podobnie jak twarz pokryte były malowanymi liniami i wzorami. Ciemne, orzechowe oczy spoglądały to na prawo, to na lewo.
— Gdzie jest Mackeli?
— Przypuszczam, że na zewnątrz. Zbiera orzechy — odparł, przyglądając się jej z ciekawością.
— Dlaczego tu przyszedłeś?
— Przysłała mnie Pani Lasu — odparł beznamiętnie Kith-Kanan.
W ułamku sekundy Anaya wybiegła na polanę. Podbiegła do potężnego dębu i ku zdziwieniu Kith-Kanana jednym susem wskoczyła na masywny pień. Chwyciła wiszący nad głową konar i zniknęła pośród liści. Gapiąc się z otwartymi ustami, książę uczynił kilka niezdarnych kroków w kierunku drzewa, jednak po dzikiej elfce nie było nawet śladu.
— Anaya! Wracaj! Jestem przyjacielem! Pani Lasu...
— Sama zapytam Panią Lasu, czy prawdą jest to, co mówisz. — Jej czysty, wysoki głos dobiegał gdzieś z górnych partii drzewa. — Jeśli mówisz prawdę, powrócę. Jeśli nadaremnie wymawiasz imię Pani, naślę na ciebie Czarnych Pełzaczy.
— Co takiego? Kith-Kanan obrócił się dookoła, spoglądając w górę i starając się wypatrzyć elfkę. Anaya jednak przepadła. — Kim są Czarni Pełzacze?
Nie było jednak odpowiedzi, tylko westchnienie wiatru buszującego pośród liści.
Nadeszła noc, jednak ani Mackeli, ani Anaya nie wrócili. Kith-Kanan zaczaj się obawiać, że chłopcu mogło przydarzyć się coś złego. Według tego, co powiedziała Pani Lasu, w lesie byli intruzi, Mackeli był bystry, ale niewiele wiedział o świecie zasadzek i morderstw. Jeśli chłopiec dostał się w ich ręce... i Anaya. Była zadziwiającym stworzeniem! Gdyby rzeczywiście z nią nie walczył, nie poczuł dotyku jej ciała, nazwałby ją zjawą, leśnym duchem. Jednak siniak na jego szczęce z całą pewnością był rzeczywisty.
Zmęczony siedzeniem we wnętrzu drzewa, książę wyniósł z niego opadłe liście i postanowił rozpalić ognisko. Gołymi rękami rozgrzebał liście i ze zgromadzonych kamieni uczynił palenisko. Wkrótce ciepły blask ognia rozświetlił polanę. Pachnący dym unosił się w górę, niosąc ze sobą iskry, które gasły w powietrzu niczym spadające gwiazdy.
Choć było już lato, Kith-Kanan poczuł przejmujący chłód. Chcąc ogrzać dłonie, wyciągnął je w kierunku ogniska. Gdzieś w ciemności zabrzęczały świerszcze. W konarach drzew odezwały się cykady i nad polaną pojawiły się polujące na nie nietoperze. Nagle książę poczuł się, jak gdyby siedział we wnętrzu wrzącego, bulgoczącego kotła. Przerażony, strzelał oczami, obserwując każdy szelest i skrobniecie w gęstym listowiu. Coś łopotało nad jego głową i wiło się za jego plecami. Kith-Kanan pochwycił wystającą z ogniska gałąź i wyciągnął ją z płomieni. Kiedy machnął nią w kierunku otaczającego polanę mroku, zdało mu się, że coś wycofuje się z powrotem w gęstą ciemność.
Z trudem łapiąc oddech, stanął plecami do ognia. Ściskając żagiew niczym szlachetne ostrze, nie pozwolił, by ciemność zbliżyła się do polany. Po jakimś czasie otaczający go przedziwny zgiełk złagodniał i do czasu, gdy nad drzewami pojawiła się jasna tarcza Solinari, wszystko umilkło.
Wrzuciwszy gałąź z powrotem do dogasającego ogniska. Kith-Kanan ponownie zasiadł przy palenisku. Wkrótce — idąc śladem tysięcy samotnych podróżników — książę zaczął pogwizdywać radosną melodię, która miała na celu odciągnąć uczucie samotności. Była to melodia z jego dzieciństwa — Dzieci Gwiazd.