Kith-Kanan z wysiłkiem podniósł się z ziemi.
— Przysiągłem pomóc Pani Lasu, ale, na krew E’li, nie będę niczyim sługą! Zwłaszcza jeśli tym kimś jest brudna, pomalowana dzikuska!
— Bycie księciem nie jest tu ważne. Prawu stanie się zadość. Karm się sam albo bądź mi posłuszny. Wybór należy do ciebie — odparła beznamiętnie Anaya.
Powiedziawszy to, ruszyła w stronę drzewa. Kith-Kanan chwycił ją jednak za ramię i obrócił ku sobie.
— Co zrobiłaś z moim mieczem i sztyletem? — zapytał — Metal cuchnie — Anaya wyszarpnęła ramię z jego uścisku — Nie wolno mi go dotykać. Owinęłam go kawałkiem skóry i wyniosłam z mojego domu. Nie przynoś go tam z powrotem.
Młodzieniec otworzył usta, by na nią nakrzyczeć i przeciwstawić się takiemu traktowaniu, jednak zanim zdążył to uczynić, Anaya zniknęła we wnętrzu dębu. Dobiegł go tylko jej głos:
— Idę spać. Ugaś ogień.
Kiedy ognisko było już zimne i wygasłe, Kith-Kanan stanął w drzwiach.
— Gdzie mam spać? — spytał z sarkazmem.
— Gdzie chcesz — padła lakoniczna odpowiedź. Anaya leżała skulona pod ścianą, tak więc Kith-Kanan położył się tak daleko, jak tylko mógł od Kagonesti, jednak na tyle blisko, by czuć emanujące z pnia ciepło. Przez jego głowę przetaczały się kolejne myśli. Jak odnaleźć Arcuballisa i wydostać się z lasu? Jak uciec od Anayi? Gdzie był Mackeli? Kim byli intruzi...". — Nie myśl tak głośno — rzekła poirytowana Anaya. Idź spać. Kith-Kanan westchnął i w końcu zamknął oczy.
7
Środek lata, rok Jastrzębia
Elfy ze wszystkich zakątków królestwa przybywały do Silvanostu na doroczne Dni Rozpraw. Był to czas, gdy Mówca Gwiazd rozsądzał dysputy, wysłuchiwał arystokratów i kapłanów, a także starał się rozwiązać nękające jego poddanych problemy.
Na schodach prowadzących do Świątyni E’li zbudowano podniesienie. Stał na nim wysoki, wyściełany poduszkami tron, na którym zasiadał Sithel. Nad tronem lśnił biały baldachim chroniący władcę przed słońcem. Mówca miał stąd widok na cały plac. Za jego plecami stał Sithas, uważnie obserwując i słuchając. Porządku strzegli wojownicy gwardii królewskiej, podczas gdy kolejni interesanci w spokoju czekali, by móc stanąć przed obliczem władcy. Dni Rozpraw dostarczały czasem rozrywki, czasem irytowały, ale zawsze trwały zbyt długo. Sithel przysłuchiwał się właśnie sprawie, w której dwóch rybaków sprzeczało się o wielkiego karpia, który w tym samym czasie złapał się na ich wędki. Złowili go wiele tygodni temu i zdążył już dawno zgnić, a rybacy nadal kłócili się, do kogo należy.
Wysłuchawszy obu stron, Sithel ogłosił wyrok.
— Ogłaszam, że ryba warta była dwie srebrne monety. Ponieważ obaj byliście jej właścicielami, każdy z was zapłaci drugiemu jedną srebrną monetę, za to, że pozwolił, aby ryba się zepsuła.
Wpatrujący się w mówcę rybacy z pewnością odwołaliby się od takiego wyroku, ale Sithel uprzedził ich skargi.
— Tak nakazano, niech więc tak się stanie! Asystujący w czasie Dni Rozpraw skryba uderzył w dzwon, sygnalizując koniec rozprawy. Rybacy pokłonili się władcy, po czym wycofali się.
Sithel powstał. Królewscy gwardziści wyprężyli się na baczność.
— Zrobię sobie krótką przerwę — ogłosił Mówca. — Podczas mojej nieobecności osądy wydawać będzie mój syn Sithas.
Książę spojrzał na ojca z wyraźnym zaskoczeniem. Zapytał szeptem:
— Jesteś pewny, ojcze?
— Dlaczego nie? Niech to będzie przedsmak twoich przyszłych obowiązków.
Mówca wycofał się na tyły podniesienia, obserwując, jak Sithas zasiada na tronie.
— Następna sprawa — dźwięcznym głosem oznajmił książę.
Sithel przeszedł schylony przez klapę w płóciennej zasłonie. Zobaczył za nią swoją żonę, która czekała na niego przy niewielkim stoliku, uginającym się pod ciężarem jedzenia i napojów. Białe jak śnieg płótno otaczało podniesienie z trzech stron. Tylna część pozostawała otwarta, wychodząc na świątynię. Nad głowami Mówcy i jego żony wznosiły się majestatyczne fasady, kanelowane kolumny oraz mur zbudowane z ciemnobłękitnych, delikatnie zaróżowionych i zielonych niczym trawa kamieni. Nad miastem przetaczała się fala południowego gorąca, ale pod zadaszonym namiotem wyczuwało się delikatne ruchy powietrza.
Nirakina wstała od stołu i odprawiła stojącego obok chłopca. Nalała mężowi wysoki puchar nektaru. Sithel wziął ze złotej misy kilka soczystych winogron, po czym odebrał kielich z rak Nirakiny.
— Jak sobie radzi? — spytała królowa, wskazując ku podniesieniu.
— Całkiem dobrze. Musi przywyknąć do podejmowania decyzji. — Sithel zanurzył usta w bursztynowym płynie — Czy ty i Hermathya nie miałyście brać dziś udziału w premierze epickiej pieśni Elidana?
Hermathya tłumaczyła się złym samopoczuciem, wiec występ przełożono na jutro.
— Co jej dolega? — Mówca odchylił się na wysokim krześle.
Nirakina spochmurniała.
— Wolałaby odwiedzić targowisko, niż pozostać w pałacu. Ona jest dumna i uparta, Sithelu.
— Z całą pewnością wie jednak, jak zwrócić na siebie uwagę — zachichotał Mówca, — Słyszałem, że gdy idzie ulicą, podążają za nią prawdziwe tłumy.
Nirakina skinęła głową.
— Rzuca im monety i klejnoty wystarczająco często, by uwielbiali ją do szaleństwa. Pochyliła się i położyła dłoń na ręce, którą Sithel wciąż obejmował puchar.
— Sithelu, czy dokonaliśmy właściwego wyboru? Tak wiele nieszczęść wydarzyło się z powodu tej dziewczyny. Czy myślisz, że wszystko będzie dobrze? Sithel ujął w ręce dłoń żony.
— Kino, nie sądzę, aby z popisów Hermathyi wynikły jakiekolwiek kłopoty. Teraz upaja się uznaniem, ale znudzi się nim. Kiedy zrozumie, jak puste i ulotne jest uwielbienie tłumów. Ona i Sithas powinni mieć dzieci. To by ją pohamowało; dało coś innego, na czym mogłaby się skupić.
Nirakina spróbowała się uśmiechnąć, nie mogła jednak nie zauważyć, jak bardzo Mówca unikał wszelkich rozmów o Kith-Kananie. Jej mąż był uparty i niełatwo mu było zapomnieć o złości i rozczarowaniu.
Nad placem dało się słyszeć podniesione głosy. Sithel zjadł ostatnią garść winogron, — Zobaczmy, co tak niepokoi lud — rzekł.
Przeszedł przez zasłonę i podszedł do krawędzi podniesienia. Stojący dotąd w równych rzędach tłum rozstąpił się, tworząc na środku placu wąskie przejście. Tam, pomiędzy dwoma szeregami żołnierzy, stało dwudziestu, może nawet trzydziestu nowo przybyłych. Wszyscy byli ranni. Niektórych niesiono na noszach, ciała innych owinięte były przesiąkniętymi krwią bandażami. Powoli i z wysiłkiem ranni, wśród których były też kobiety, zbliżyli się do stóp podestu. Strzegący go gwardziści natychmiast ruszyli, by ich zatrzymać, jednak Sithel pozwolił, by ranni podeszli bliżej.
— Kim jesteście? — spytał.
— Wielki Mówco — rzekł stojący na czele grupy mężczyzna. Jego twarz była opalona, a ciało umięśnione od pracy na świeżym powietrzu. Włosy elfa miały barwę dojrzałej kukurydzy, były potargane i pokryte sadzą, a prawe ramię okrywał brudny bandaż. — Wielki Mówco, jesteśmy wszystkim, co pozostało po wiosce Trokali. Przebyliśmy prawie dwieście mil, aby opowiedzieć ci o naszej niedoli.
— Co się siało?
— Byliśmy spokojną wioską. Wielki Mówco. Doglądaliśmy naszych drzew i handlowaliśmy ze wszystkimi, którzy przybywali na odbywający się na placu targ. Jednak pewnej nocy, w ostatniej kwarcie Lunitari, w Trokali pojawiła się banda zbójców. Podpalili nasze domy, poucinali gałęzie naszych drzew owocowych, wymordowali nasze kobiety i dzieci. — Tu głos elfa załamał się. Mężczyzna przerwał na chwilę, by zapanować nad emocjami, po czym ciągnął dalej: — Nie jesteśmy wojownikami. Wielki Mówco, ale próbowaliśmy bronić tego, co nasze. Mieliśmy kije i motyki przeciwko mieczom i strzałom. — Ci tutaj — machnął ręką ku stojącej za jego plecami grupie elfów — są wszystkim, co pozostało po osadzie liczącej dwustu mieszkańców.