Sithas zszedł po świątynnych schodach i stanął twarz w twarz z wysokim elfem z Trokali.
— Jakie jest twoje imię? — zażądał odpowiedzi.
— Tamanier Ambrodel.
— Kim byli ci złoczyńcy, Tamanierze? Elf ze smutkiem potrząsnął głową.
— Nie wiem, panie.
— Byli ludźmi! — zawołała elfka z okropnie poparzoną twarzą. Przecisnęła się przez tłum i syknęła: — Widziałam ich! To byli ludzie. Widziałam na ich twarzach zarost!
— Nie wszyscy byli ludźmi — ostro przerwał jej Tamanier i uniósł swą poranioną rękę. — Ten, który mnie okaleczył, należał do Kagonesti.
— Kagonesti i ludzie w tej samej bandzie? — zdumiał się Sithas. Przez plac przetoczyła się fala szeptów i pomruków. Książę odwrócił się i spojrzał na ojca.
Sithel wzniósł w górę ręce, podczas gdy asystujący mu skryba musiał aż czterokrotnie uderzyć w dzwon, zanim wzburzony lud w końcu się uspokoił.
— Ta sprawa wymaga dalszego rozpatrzenia — ogłosił Mówca. Mój syn pozostanie tu, by rozstrzygaj spory, podczas gdy ja poprowadzę tych ludzi do Pałacu Quinari, gdzie każdy z nich złoży zeznania.
Sithas pokłonił się ojcu, podczas gdy dwunastu spośród obecnych na placu wojowników utworzyło eskortę, by odprowadzić ocalałych mieszkańców wioski do pałacu. Utykający i chorzy, pokonywali drogę powoli i z wielkim trudem, jednak Tamanier Ambrodel prowadził swych ludzi z wielką godnością.
Sithel i idąca u jego boku Nirakina zeszli po prowadzących do Świątyni E’li schodach. Tuż za nimi ruszyli tłumnie dworzanie, którzy przepychając się, starali dotrzymać kroku Mówcy. Widok idących za nimi mieszkańców Trokali sprawił, że szum na placu wzmógł we ponownie.
Nirakina spojrzała przez ramię na wzburzony tłum.
— Czy sądzisz, ze będą z tego kłopoty? — spytała.
— Kłopoty już są. Teraz musimy zobaczyć, jak można je powstrzymać — odparł zwięźle Sithel.
Weszli na prowadzący do pałacu płac. Stojący przy drzwiach strażnicy natychmiast wezwali pomoc. Z pałacu wylegli służący, którzy zajęli się rannymi. Nirakina pokrótce wyjaśniła służącym, co mają robić, i dopilnowała, aby uchodźcy dostali jedzenie i wodę.
Przez wzgląd na stan Tamaniera Sithel poprowadził rozmówcę tylko do południowego portyku i tam się zatrzymali. Przymknął też oko na protokół, który nakazywał plebejuszom stać w obecności Mówcy, zaproponował elfowi, aby ten usiadł. Wysoki mężczyzna niemalże osunął się na kunsztownie rzeźbione krzesło. Odetchnął z ulgą.
— Opowiedz mi o zbójach — zażądał Sithel.
— Było ich trzydziestu, może czterdziestu. Wasza Wysokość — odparł Tamanier, przełykając z trudem. — Przybyli konno. Wyglądali przerażająco. Lodzie odziani byli w kolczugi i uzbrojeni w długie miecze.
— A Kagonesti?
— Wyglądali na zabiedzonych, byli obdarci i brudni. Zabili nasze żony i dzieci... — Tamanier zakrył twarz rękoma.
— Wiem, że to niezwykle trudne — powiedział łagodnie Sithas. — Jednak muszę wiedzieć. Proszę, mów dalej.
— Tak Wasza Wysokość. — Tamanier opuścił ręce, ale ich drżenie opanował dopiero wówczas, gdy zacisnął je w pięści i złożył na kolanach. Podobnie drżał jego głos.
— Ludzie podpalili nasze domy i przegonili nasze zwierzęta. Oni to również zarzucili liny na nasze drzewa i pościnali ich gałęzie. Nasze sady są zrujnowane, kompletnie zrujnowane.
— Czy jesteś tego pewien? Ludzie zniszczyli drzewa?
— Jestem pewien. Wielki Mówco.
Sithel splótł dłonie za plecami i zaczął przechadzać się wzdłuż chłodnego, przestronnego portyku. Gdy mijał Tamaniera, zauważył na jego szyi cienki złoty naszyjnik.
— Czy to prawdziwe złoto? — spytał niespodziewanie.
Tamanier musnął ozdobę palcami.
— Tak, Wasza Wysokość. To prezent od rodziny mojej żony.
— Rabusie nie odebrali ci go?
Nagle Tamanier zdał sobie sprawę ze słów Sithela. — Nie wiem dlaczego.. Nawet go nie tknęli. Jeśli się nad tym zastanowić, nikt z nas nic został obrabowany. Bandyci spalili nasze domy i okaleczyli drzewa, ale nic nam nie zabrali — Elf podrapał się po brudnym policzku. — Po co więc to wszystko. Wasza Wysokość? Sithel w zamyśleniu uderzył palcami po brodzie. — Jedyne, co przychodzi mi do głowy, to że nie interesowało ich wasze złoto. Szukali czegoś ważniejszego.
Tamanier spojrzał na Mówcę z wyczekiwaniem, jednak Sithel nie kontynuował tematu. Przywołał dzwonkiem służącego i gdy ten się zjawił się, nakazał mu zająć się Tamanierem.
— Jeszcze porozmawiamy — zapewnił wysokiego elfa. — Na razie z nikim o tym nie rozmawiaj, nawet ze swoją żoną.
Tamanier wstał i chwiejąc się na nogach, przycisnął dłonie do rannego boku.
— Moja żona została zamordowana — odparł chłodno. Sithel patrzył, jak mężczyzna odchodzi. "Oto człowiek honoru", pomyślał. „Dobrze zrobię, zatrzymując Tamaniera Ambrodela w pałacu". Mówca Gwiazd mógł zawsze uczynić z tak honorowego mężczyzny użytek na swym dworze.
Wszedł do pałacu bocznymi drzwiami. Dookoła niego krzątała się służba, nosząc kosze i brudne ręczniki. Będący kapłanami bogini Quenesti Pah uzdrowiciele przybyli już do pałacu, by zająć się rannymi. Sithel rozejrzał się dookoła, bacznym okiem obserwując krzątaninę. Trokali było oddalone o dwieście mil od Silvanostu. Jeszcze nigdy ludzie nie zapuścili się tak daleko, Nigdy też nie atakował wspólnie z Kagonesti...
Mówca Gwiazd z niepokojem pokiwał głową.
Po rozpatrzeniu wszystkich spraw Sithas zakończył rozprawy sądu. Choć z uwagą przysłuchiwał się każdej sprawie, nie mógł oderwać myśli od najazdu na wioskę Trokali. Kiedy powrócił do swych komnat, wszyscy — począwszy od jego matki, a skończywszy na najbardziej uniżonym słudze — rozmawiali o owym barbarzyńskim ataku i nieszczęściach, jakie zwiastował. Hermathya czekała na niego w ich komnacie. Kiedy tylko Sithas przekroczył próg, skoczyła na równe nogi, krzycząc:
— Słyszałeś już o najeździe?
— Tak, słyszałem — odparł książę z wyuczoną nonszalancją, zrzucając z ramion zakurzoną szatę. Napełnił misę chłodną wodą, po czym obmył ręce i twarz.
— Co zamierzasz z tym zrobić? — dopytywała.
— Zrobić? Nie sądzę, abyśmy to my musieli się tym przejmować. Tym problemem zajmie się osobiście sam Mówca.
— Dlaczego sam czegoś nie zrobisz? — zażądała wyjaśnień Hermathya, nerwowo przemierzając komnatę. Szkarłatna szata podkreślała mleczną bladość jej skóry. Kiedy elfka mówiła, w jej oczach pojawiały się iskry.
— Cały naród zjednoczy sic pod wodzą tego, kto ukarze bezczelnych ludzi.
— Tego? Nie Mówcy? — spytał Sithas beznamiętnym tonem.
— Mówca jest stary. — odparła lekceważąco — Starych ludzi dręczą przeróżne lęki.
Sithas rzucił ręcznik, którym wytarł ręce, i chwycił Hermathyę za nadgarstek, po czym brutalnym szarpnięciem przyciągnął ja do siebie. Oczy elfki rozszerzyły się z przerażenia, ale Hermathya nic cofnęła się. Książę spojrzał jej prosto w jej twarz
— To, co mówisz, trąci brakiem lojalności — rzekł lodowato.
— Chyba chcesz, dla narodu tego, co najlepsze, prawda? odparła, opierając się o niego.
— Jeśli te ataki będą sic powtarzać wszyscy osadnicy z zachodu uciekną do miasta, jak uczyniły to elfy z Trokali. Zamieszkujący Ergoth ludzie oosiedlą się na naszych ziemiach, zabierając ze sobą swe rodziny. Czy takie rozwiązanie jest dobre dla Silvanesti?