— Czy myślisz, że z Mackelim wszystko w porządku? — spytał z niepokojem Kith-Kanan
Anaya skończyła jeść owoc i rzuciła ogryzek na ziemię.
— Żyje — odparła beznamiętnie.
Książę wyrzucił swój ogryzek i spytał:
— Jak możesz być tego pewna?
Elfka ześlizgnęła się ze swej gałęzi i usiadła okrakiem obok swego towarzysza. Chwyciła pokaleczoną dłoń Kith-Kanana i przycisnęła opuszki palców do swojej szyi.
— Czy czujesz bicie mojego serca? — spytała.
— Tak. — Jej serce biło mocno i powoli. Kagonesti odepchnęła jego dłoń.
— Oczywiście, że go nie czuję. Przecież już cię nie dotykam — odparł.
— Ale przecież widzisz mnie i słyszysz nawet wtedy, kiedy mnie nie dotykasz.
— To co innego. Anaya uniosła brwi
— Czyżby? Jeśli powiem ci, że z daleka wyczuwam bicie serca Mackeliego, uwierzysz mi
— Tak — odpowiedział Kith-Kanan — Widziałem już, jak wiele wyjątkowych talentów posiadasz.
— Nie! — Dłoń Anayi przecięła powietrze. — Nie jestem niczym ponad to, czym uczynił mnie las. Ty też możesz stać się laki jak ja.
Ponownie chwyciła go za rękę, przyciskając jego palce do tętnicy delikatnie pulsującej na jej smukłej szyi. Spoglądała teraz prosto w jego oczy.
— Pokaz mi rytm mojego serca — powiedziała. Kith-Kanan zaczął wybijać rytm uderzeniami wolnej ręki o udo.
— Dobrze — zachęcała Anaya. — Nie przerywaj. Nie odrywała od niego wzroku. To, co mówiła, było prawdą i Kith-Kanan poczuł zawiązującą się między nimi więź. Nie fizyczną, jak dotyk ręki, ale bardziej subtelną — podobną do tej, która łączyła go z Sithasem. Nawet nie dotykając brata, z daleka wyczuwał jego życiową siłę. Teraz, patrząc na Kagonesti, czuł powolny rytm jej serca, które biło, biło...
— Spójrz na swoje dłonie — rzekła Anaya. Lewa ręka Kith-Kanana wciąż wystukiwała o udo przedziwny rytm. Prawa natomiast spoczywała na gałęzi drzewa. Młodzieniec nie dotykał już szyi Kagonesti.
— Czy wciąż wyczuwasz puls? — spytała.
Książę pokiwał głową. Nawet wsłuchując się w rytm własnego serca, wyczuwał bicie serca Anayi — wolniejsze i bardziej równomierne. Zaskoczony Kith-Kanan spojrzał na swą dłoń.
— To niemożliwe! — wykrzyknął. Kiedy tylko wypowiedział te słowa, uczucie odpłynęło z jego palców.
Anaya potrząsnęła głową.
— Nie chcesz się uczyć — rzekła z odrazą. Wstała i jednym susem przeskoczyła z grabu na pobliski dąb.
— Czas ruszać. Niebawem zrobi się ciemno, a z twoimi umiejętnościami ciężko ci będzie podróżować po drzewach nocą.
Miała rację, tak więc Kith-Kanan nic protestował. Obserwował Anayę, jak przedziera się przez gęstą pajęczynę konarów, podczas gdy on sam powoli zaczynał rozumieć znaczenie jej słów. Co oznaczał takt, że potrafił wyczuć puls Kagonesti? W ciąż przecież odczuwał ból po rozstaniu z Hermathyą — przyczajoną w jego piersi, twardą, zimną grudę. Kiedy jednak zamknął oczy i przez chwilę pomyślał o wysokiej, płomiennowłosej elfce z oczami barwy najgłębszego błękitu, skrzywił się, bowiem nie wyczuł żadnej więzi, żadnego związku ze swą utraconą miłością. Nie mógł wiedzieć, czy była żywa czy martwa. Jego serce wypełnił nagły smutek, ale nie było czasu na użalanie się nad sobą. Otworzył oczy i pośpiesznie ruszył w górę, gdzie czekała na niego Anaya.
Kagonesti z uwagą przyglądała się potężnemu krukowi, który zasiadł na gałęzi tuż obok jej głowy. Kiedy tylko ptak zauważył Kith-Kanana, natychmiast odleciał. Elfka przygarbiła ramiona.
— Corvae już od czterech dni nie widziały Mackeliego — wyjaśniła. — Widziały jednak kogoś innego — ludzi.
— Ludzi? Tutaj, w dziczy?
Anaya pokiwała głową. Zeskoczyła na cienką niczym patyk gałązkę i w zadumie zmarszczyła brew.
— Nie wyczułam ich wcześniej, ponieważ metal, który niesiesz, cuchnie zbyt mocno. Corvae mówią, że dalej na zachodzie jest niewielka grupa ludzi. Wycinają drzewa, a towarzyszy im przedziwna, latająca bestia. Czegoś takiego Corvae nigdy dotąd nie widziały.
— Arcuballis! To mój gryf! Ci ludzie musieli go schwytać! — wykrzyknął Kith-Kanan. Nic miał pojęcia, jak mogło do tego dojść. Z tego, co wiedział, byli wiele mil od polany, na którą przybyli z Arcuballisem, tak więc obcym — zwłaszcza ludziom — byłoby bardzo trudno poradzić sobie z nie oswojonym gryfem. — Ilu jest tych ludzi? — dopytywał się książę.
Anaya obdarzyła go krytycznym spojrzeniem.
— Corvae nie potrafią liczyć — rzekła ze wzgardą.
Przed zmrokiem wyruszyli w dalszą drogę. Gdy ostatnie promienie zachodzącego słońca znikały za horyzontem, przez krótką chwilę w lesie zapanowała przedziwna jasność. Anaya odszukała wyjątkowo strzelisty klon i wdrapała się na jego czubek. Potężne drzewo górowało nad pozostałymi, a jego grube konary, niczym schody, pięły się wokół pnia. Tym razem Kith-Kanan nie miał problemów, by dotrzymać kroku zwinnej Kagonesti.
Anaya zatrzymała się na szczycie drzewa, obejmując dłonią jego sękaty czubek. Po krótkiej wspinaczce Kith-Kanan stanął u jej boku. Wierzchołek klonu delikatnie zakołysał się pod naporem jego wagi, ale widok był tak urzekający, że młodzieniec nie zwrócił najmniejszej uwagi na tę drobną niedogodność.
Daleko, jak okiem sięgnąć, nie było niczego poza zielonymi szczytami drzew. Zachodni horyzont zmieniał barwę z różowej na ognistą czerwień. Kith-Kanan był zauroczony. Choć często obserwował wspaniałe krajobrazy z grzbietu Arcuballisa, jego uznanie dla takich widoków było tym większe, że ostatnie kilka tygodni spędził w lasach, gdzie widok nieba był prawdziwą rzadkością.
Anaya nie wyglądała na urzeczoną. Zamiast tego zmrużyła swe migdałowe oczy i rzekła: — Są tam.
— Kto? — Intruzi. Nie widzisz dymu?
Kith-Kanan spojrzał we wskazywanym przez nią kierunku. Na północy majestatyczny szafir nieba szpeciła ledwie widoczna smuga szarości. Nawet patrząc na nią, Kith-Kanan nie był pewien, czy istotnie tam była. Kilkakrotnie zamrugał oczami.
— Palą drzewa — rzekła ponuro Anaya. — Dzikusy! Książę powstrzymał się od komentarza, ze dla większości cywilizowanych ras Krynnu to właśnie ona była dzikusem. Zamiast tego spytał:
— Którędy do Mackeliego?
— W kierunku dymu — odparła. — W końcu to przecież ludzie go zabrali! Dopilnuję, aby zapłacili za to własną krwią!
Choć Kith-Kanan wyraźnie zaskoczyła powaga jej tonu, nie miał wątpliwości, że Kagonesti naprawdę miała na myśli to, co mówiła.
Pozostali na szczytach drzew aż do chwili, gdy książę zaczął mieć trudności z odnalezieniem kolejnych gałęzi, a w końcu omal nie spadł z wysokości czterdziestu stóp. Było zbyt ciemno, by kontynuować nadrzewną podróż, oboje wrócili więc na ziemię. Następną milę podróżowali w kompletnej ciszy, w czasie której Anaya przemykała między czarnymi pniami niczym cień. Kith-Kanan wyczuwał rosnące wokół napięcie. Nigdy wcześniej nie walczył z ludźmi; kilku z nich spotkał wprawdzie w Silvanoście jednak wszyscy oni byli arystokratami. W dodatku nigdy nie brał udziału w prawdziwej walce, która mogła zakończyć się śmiercią. Zastanawiał się nawet, czy byłby w stanie przeszyć czyjeś ciało mieczem lub użyć go, aby kogoś zranić... Przypomniał sobie jednak, że ci ludzie więzili Mackeliego, a także — prawdopodobnie — jego gryfa.
Rysująca się pomiędzy dwoma potężnymi drzewami sylwetka Anayi zamarła w bezruchu. Jej wyciągnięta sztywno dłoń była sygnałem dla Kith-Kanana, aby i on pozostał w miejscu. Posłuszny rozkazowi Kagonesti, książę usłyszał wkrótce, co ją zatrzymało. Przez las przetaczał się metaliczny dźwięk fletu, któremu towarzyszyła woń palonego drewna i pieczonego mięsa. Młodzieniec spojrzał w stronę swej towarzyszki, jednak Anaya zniknęła. Czekał wiec. Cóż innego miał robić? Chwilę później zbeształ się w myślach. „Ty, książę z Królewskiego Rodu, oczekujesz wskazówek od dzikuski z plemienia Kagonesti! Jesteś wojownikiem — czyń swoją powinności".