Jednym susem rzucił się przez zarośla. Widząc majaczący w oddali blask ognia, Kith-Kanan obnażył miecz. Kolejne dwadzieścia kroków i wpadł na wyrąbaną w głębi prastarego lasu polanę. Na jej środku płonęło ogromne ognisko. Natychmiast zwrócił się ku niemu tuzin rumianych twarzy — nabrzmiałych, ludzkich twarzy, z niskimi czołami, pucołowatymi policzkami i szerokimi szczękami. Niektóre z nich pokryte były zarostem. Wszystkie wpatrywały się w niego z bezbrzeżnym zdumieniem.
Jeden z ludzi, którego twarz częściowo zasłaniał jasno — brązowy zarost, podniósł się z ziemi.
— Potworny duchu, nie czyń nam krzywdy! — rzekł. — Pokój niech będzie z tobą!
Kith-Kanan odprężył się. Ci ludzie nie byli okrutnymi zbójcami. Byli pospolitymi mężczyznami i — sądząc po ich ekwipunku — drwalami. Widząc to, książę opuścił miecz i wszedł głębiej na zalaną blaskiem polanę.
— To jeden z nich! — stwierdził kolejny człowiek. — Z Prastarego Ludu!
— Kim jesteście? — Kith-Kanan zażądał odpowiedzi.
— Jesteśmy drwalami z kompanii Essrica. Ja jestem Essric — przedstawił się brązowowłosy mężczyzna.
Kith-Kanan przyjrzał się polanie. Tylko w tym miejscu ścięto przeszło trzydzieści potężnych drzew. Dostrzegł także wyrąbaną w lesie ścieżkę. Największe z drzew leżały na ziemi pozbawione gałęzi i rozłupane na połówki i ćwiartki klinami i młotami. Mniejsze zostały odciągnięte na bok. Kith-Kanan zauważył także prymitywną zagrodę, w której stały potężnie zbudowane woły.
— To ziemia Silvanesti — rzekł. — Za czyją zgodą Wycinacie drzewa należące do Mówcy Gwiazd? Essric spojrzał na swych ludzi, którzy najwyraźniej jednak nie mieli mu nic do powiedzenia.
— Mój panie, sprowadzono nas w te strony na statku dowodzonym przez lorda Ragnariusa z Ergothu i pozostawiono na południowym wybrzeżu tej krainy. Życzeniem lorda Ragnariusa jest, abyśmy wycięli tyle drzew, ile tylko zdołają udźwignąć w drodze powrotnej nasze statki. Nie wiedzieliśmy, że te drzewa do kogokolwiek należą.
W tym samym momencie na oświetlonej blaskiem ognia polanie rozległo się upiorne wycie. Stłoczeni wokół ogniska ludzie jak jeden mąż zerwali się na równe nogi, chwytając topory i kije. Kith-Kanan uśmiechnął się pod nosem. To Anaya wlewała strach w serca ludzi.
Stojący na lewo od Essrica gładko ogolony mężczyzna, który do tej pory ściskał w dłoniach potężny topór, wydał z siebie wrzask przerażenia i cofając się, omal nie wpadł do ogniska Zamiast tego znalazł się w ramionach swych towarzyszy.
— Duchy lasu atakują! — wykrzyknął Kith-Kanan. Jego słowom zawtórował upiorny pisk dobiegający od strony czarnych drzew. Książę musiał powstrzymywać się od śmiechu, gdy dwunastu mężczyzn zostało przepędzonych sprzed ogniska gradem usmolonych kamieni. Kiedy jeden z pocisków uderzył jednego z mężczyzn w tył głowy, ten runął na ziemię niczym kłoda. Zdjęci trwogą pozostali drwale nie zatrzymali się nawet, by pomóc nieszczęśnikowi, lecz biegli na oślep, byle jak najdalej. Nie mając pochodni, które oświetliłyby ich drogę w ciemności, potykali się o pnie i połamane gałęzie.
W przeciągu kilku kolejnych minut na polanie nie został nikt oprócz Kith-Kanana i leżącego twarzą do ziemi drwala. Dopiero wówczas w blasku ognia pojawiła się sylwetka Anayi. Kith-Kanan powitał elfkę szerokim, serdecznym uśmiechem i uniósł dłoń w geście pozdrowienia. Kagonesti przemknęła jednak obok niego, kierując się ku lezącemu nieruchomo mężczyźnie. W jej dłoni zalśnił krzemienny nóż.
Przewróciła nieprzytomnego drwala na plecy. Mężczyzna był dość młody, jego twarz zdobiły rude wąsy. W jego uchu lśnił gruby, złoty kolczyk. To, podobnie jak krój jego spodni, mówiło Kith-Kananowi, że mężczyzna był niegdyś żeglarzem.
Anaya oparła się kolanem o jego pierś i kiedy mężczyzna otworzył oczy, ujrzał klęczące nad nim dzikie, pomalowane stworzenie, w którego dłoni tkwił ząbkowany nóż. Stworzenie spoglądało na niego, wykrzywiając twarz w dzikim grymasie, pełnym zawiłych wzorów. Przerażony człowiek wybałuszył oczy i zbladł niczym płótno. Starał się unieść ramię i zrzucić z siebie Anayę, jednak Kith-Kanan przytrzymywał jego nadgarstek.
— Czy mam wyciąć ci oczy? — spytała lodowatym głosem Anaya. — Uczyniłabym z nich piękne ozdoby dla mojego domu.
— Nie! Nie! Oszczędź mnie! — bełkotał człowiek.
— W takim razie powiedz nam to, co chcemy wiedzieć — ostrzegł Kith-Kanan. — Był tu białowłosy, elfi chłopiec, prawda?
Tak, wspaniały panie!
— I gryf — latająca bestia z tułowiem orła i zadem lwa?
— Tak, tak!
— Co się z nimi stało?
— Zostali zabrani przez Voltorna — wyjęczał drwal.
— Kim jest Voltorno? — spytał Kith-Kanan.
— Żołnierzem Strasznym, okrutnym człowiekiem. Lord Ragnarius wysłał go z nami...
— Dlaczego teraz nie ma go tutaj? — syknęła Anaya, przyciskając postrzępione ostrze noża do szyi mężczyzny.
— Postanowił zabrać chłopca i bestię z powrotem na statek Lorda Ragnariusa.
Anaya i Kith-Kanan wymienili pełne niepokoju spojrzenia.
— Kiedy Voltorno opuścił obóz? naciskał Kith-Kanan.
— Tego ranka — wydyszał nieszczęśnik.
— Ilu ludzi jest w jego drużynie?
— Dziesięciu. Sześciu zbrojnych i czterech łuczników.
Kith-Kanan wstał, puszczając ręce mężczyzny.
— Wypuść go.
— Nie — sprzeciwiła się Anaya. — Musi umrzeć.
— To nie jest rozwiązanie! Jeśli go zabijesz, czym będziesz się różniła od ludzi, którzy uprowadzili Mackeliego? Nie możesz być laka sama jak ci, z którymi walczysz; i zachować przy tym honor. Musisz być lepsza!
— Lepsza? — syknęła Kagonesti, podnosząc wzrok na księcia. — Wszystko jest lepsze od mordujących drzewa szumowin!
— Nie on jest temu winny! — nalegał Kith-Kanan.
— Wykonywał rozkazy.
— Czyja dłoń trzymała topór? — przerwała Anaya. Wykorzystując toczącą się kłótnię, mężczyzna zrzucił z siebie Anayę i zerwał się na równe nogi. Wołając o pomoc, pobiegł w ślad za swymi kompanami.
— Pięknie! Pozwoliłeś mu uciec — warknęła Anaya Zamierzała rzucić się w pościg za zbiegłym człowiekiem, jednak słowa Kith-Kanana zatrzymały ją w miejscu.
— Zapomnij o tych ludziach! Mackeli jest ważniejszy. Musimy ich dogonić, zanim dotrą na wybrzeże. — Wyraźnie nadąsana Anaya nie rzekła ani słowa. — Posłuchaj mnie! Będziemy potrzebowali wszystkich twoich umiejętności. Wezwij Corvae, Czarnych Pełzaczy, wszystko, co tylko możesz. Każ im odnaleźć łudzi i spowolnić ich na tyle, żebyśmy mogli ich dogonić.
Anaya odepchnęła Kith-Kanana na bok i ruszyła przed siebie. Potężny ogień rozpalony przez ludzi dogasał i polana pogrążała się w ciemności. Od czasu do czasu dało się słyszeć dobiegające z prowizorycznej zagrody porykiwania wołów.
Anaya podeszła do leżących na ziemi ściętych drzew. Przyłożyła dłoń do pnia potężnego dębu.
Dlaczego to robią? — spytała żałośnie. — Dlaczego ścinają drzewa? Czyż nie słyszą, jak płótno, z którego Utkany jest las, rozrywa się za każdym razem, gdy upada koleinę drzewo? — Jej oczy zalśniły łzami. — Istnieją duchy lasu i istnieją duchy drzew. Oni zamordowali je swym metalem. — Jej udręczone spojrzenie spoczęło na Kith-Kananie.
Książę położył rękę na ramieniu Kagonesti. — Jest jeszcze wiele do zrobienia. Musimy iść. Anaya pochwyciła w płuca drżący oddech. Dotknąwszy drzewa po raz ostatni, pochyliła się, by pozbierać kamienne pociski.