Выбрать главу

Wciąż odwrócona do niego plecami dziewczyna wyprostowała się. Zaledwie dwie stopy dzieliły Kith-Kanana od jej smukłego ciała, kiedy Anaya odwróciła się, celując w kierunku jego twarzy ostrzem krzemiennego noża.

— Bez metalu pachniesz lepiej, ale wciąż zbyt głośno oddychasz — rzekła.

Młodzieniec odepchnął na bok wymierzony w niego nóż i czyniąc kolejny krok, stanął z nią twarzą w twarz.

— Być może to nie mój oddech słyszysz, a moje serce. Ja również słyszę twoje — odparł żartobliwie.

Anaya zmarszczyła brwi.

— Kłamca.

Kith-Kanan przyłożył palec do jej policzka i zaczął nim łagodnie i miarowo stukać.

— Czy to jest właśnie ten rytm? — spytał, a kiedy okazało się, że ma rację, wyraz zakłopotania, jaki pojawił się na twarzy Anayi, był dla niego prawdziwą rozkoszą. Widząc to, dziewczyna odepchnęła go od siebie.

— Nie mamy czasu na gierki — rzekła. — Pozbieraj swój metal. Możemy iść i jeść jednocześnie.

Kagonesti ruszyła pomiędzy drzewa. Kith-Kanan przyglądał się jej, w milczeniu zapinając pas. Anaya wyglądała zabawnie z pomalowaną twarzą i włosami ściętymi w większości krócej od niego. Książę zdał sobie sprawę, że czerpie przyjemność z obserwowania lekkości, z jaką dziewczyna przedziera się przez swój leśny dom. Było w niej coś szlachetnego.

Corvae bezustannie krążyły nad ich głowami, przynosząc Anayi wieści o ludziach. Kith-Kanan i Anaya ścigali ich zawzięcie przez cały dzień, podczas gdy ludzie zdawali się poruszać bez wyraźnego pośpiechu. Książę był wykończony, jednak póki Kagonesti pozostawała zwinna i szybka, nie chciał okazywać własnych słabości. Problem leżał w tym, że dziewczyna nie okazywała żadnych oznak zmęczenia.

Było już dobrze po południu, kiedy Anaya po raz czwarty podniosła dłoń, nakazując Kith-Kananowi zachować spokój, podczas gdy sama ruszyła na zwiady. Wzdychając, młodzieniec usiadł na porośniętym mchem kamieniu. Anaya zniknęła w gąszczu bladozielonych drzewek, a książę wyjął swój sztylet i beznamiętnie zaczął czyścić ostrzem brudne paznokcie.

Sekundy zmieniły się w minuty i Kith-Kanan zaczął obawiać się, że Anayi nie ma już zbyt długo. Jej wypady nie trwały zwykle dłużej niż minutę czy dwie, czasami zajmując zaledwie kilka sekund. Zaniepokojony, wetknął sztylet za pasek nogawic i w milczeniu wsłuchał się w otoczenie. Wokół panowała cisza.

Nagle u jego stóp wylądował kruk. Kith-Kanan spojrzał na czarnego ptaka, który w milczeniu mierzył go wzrokiem. Jego paciorkowate oczy zdawały się Kith-Kananowi niezwykle inteligentne. Kiedy książę wstał, ptak poderwał się z ziemi, zatoczył ciasne koło i usiadł na jego ramieniu. Młodzieniec rzucił ukradkowe spojrzenie na ostry, spiczasty dziób, który znajdował się teraz niebezpiecznie blisko jego twarzy.

— Chcesz mi coś pokazać? — szepnął. Kruk przechylił swą kształtną głowę najpierw w lewo, potem w prawo. — Anaya? Mackeli?

Ptak energicznie kiwnął głową.

Kith-Kanan ruszył w kierunku, w którym ledwie kilka minut temu udała się Anaya. Kruk bezustannie prowadził go delikatnymi szturchnięciami ostrego dzioba. Sto kroków od potężnego kamienia do uszu Kith-Kanana dobiegł dźwięk metalu uderzającego o metal. Po kolejnych dziesięciu krokach księże poczuł delikatny zapach dymu. Siedzący na jego ramieniu kruk szarpnął go za ucho. Dziobnięcie było bolesne i książę z ledwością powstrzymał się, aby nie odpędzić ptaka. Wówczas jednak zobaczył to, przed czym ostrzegało go stworzenie.

Tuż przed nim, na ziemi, leżała rozwinięta sieć przykryta liśćmi. Kith-Kanan znał jej przeznaczenie — sam często zastawiał takie pułapki na dziki. Książę przykucnął tuż przy brzegu sieci, szukając zdradzieckich lin i zastawionych pętli. Niczego jednak nie zauważył. Zataczając luk w lewo, zaczął obchodzić pułapkę, aż do chwili, gdy grunt obniżył się gwałtownie, przechodząc w suchy wąwóz. W tym miejscu zapach dymu był jeszcze silniejszy. Kith-Kanan ześlizgnął się kilka stóp w dół jaru i trzymając głowę tuż nad ziemią, podczołgał się bliżej. Co jakiś czas wychylał się nieznacznie, rozglądając się wokoło. Za trzecim razem to, co zobaczył, kompletnie go zszokowało. Kiedy podniósł głowę, zdał sobie sprawę, ma przed sobą człowieka — martwego człowieka, który leży na plecach z szeroko otwartymi oczami. Gardło mężczyzny było podcięte ząbkowanym nożem.

Człowiek miał na sobie ubranie z szorstkiej wełny, którego szwy były białe od wyschniętej soli. Kolejny żeglarz. Na dłoni martwego mężczyzny widniał przedstawiający konika morskiego tatuaż.

Wśród drzew rozległ się szorstki śmiech. Kiedy Kith-Kanan wyszedł z wąwozu, zmierzając w kierunku dźwięku , siedzący na jego ramieniu kruk rozwinął skrzydła i odleciał.

Po chwili dał się słyszeć kolejny odrażający śmiech. Kith-Kanan czmychnął na prawo, kryjąc się za oddzielającym go od źródła śmiechu grubym sosnowym pniem. Następnie przywarł do ziemi i wyjrzał zza drzewa.

Ujrzał sześciu mężczyzn stojących na polanie. Na prawo od nich płonęło niewielkie, dymiące ognisko. Na lewo, spętana zwojami ciężkiej sieci, leżała Anaya. Na jej twarzy malowała się hardość i wyglądało na to, że dziewczynie nic się nie stało.

— Jesteś pewien, że to kobieta? — dociekał jeden z mężczyzn, trzymając w dłoniach kuszę.

— Tak mi się wydaje. No dalej, powiedz nam, czym jesteś! — odrzekł inny i szturchnął Anayę końcem szabli. Elfka skuliła się, czując dotyk metalu na skórze.

— Co z nią zrobimy, Parch? — spytał trzeci z mężczyzn. — spytał trzeci z mężczyzn.

— Sprzedamy, jak innych. Jest zbyt brzydka, by nadawać się na coś więcej poza byciem niewolnicą! — zauważył mężczyzna z kuszą.

Słysząc to, cała grupa wybuchła gromkim śmiechem.

Widoczne przez oka sieci oczy Anayi płonęły nienawiścią Kobieta spojrzała ponad swymi dręczycielami i ujrzała wychylającego się zza drzewa Kith-Kanana. Książę przyłożył do ust smukły palec. Cicho, nakazał. Bądź cicho.

— Trochę cuchnie, prawda? — szydził kusznik zwany przez swych towarzyszy Parchem — chudy typ z długimi, sumiastymi wąsami. Mężczyzna położył broń na ziemi i podniósł ciężkie, drewniane wiadro pełne wody, którą chlusnął następnie na Anayę.

Kith-Kanan starał się naprędce zebrać myśli. Zdawało się, że nie było tu przywódcy ludzi — Voltorna. Ci mężczyźni zachowywali się okrutnie i hałaśliwie jak to zwykle czynili żołnierze, kiedy w pobliżu nie było dowódcy. Książę cofnął się kilka jardów i zaczął okrążać polanę. Nie uszedł nawet kilku kroków, kiedy jego stopa zahaczyła o linę — pułapkę. Kith-Kanan uchylił się przed zaostrzona gałęzią, którą uwolniła szarpnięta lina, ale hałas zaalarmował ludzi. Mężczyźni obnażyli broń i ruszyli w głąb lasu, pozostawiając jednego ze swych towarzyszy, aby pilnował Anayi.

Opierając się plecami o lepki pień sosny, Kith-Kanan wyciągnął swój miecz. Tuż obok, depcząc hałaśliwie opadłe liście, nadszedł jeden z mężczyzn. Poprzedzał go słonawo — rybny zapach żeglarskiego swetra. Kith-Kanan liczył kroki człowieka i kiedy ten znalazł się już wystarczająco blisko, wyskoczył zza drzewa.

— Na brodę smoka! ryknął mężczyzna, ociężale wznosząc szablę. Kith-Kanan zaatakował bez zbędnych wstępów. Ostra obu mężczyzn spotkały się w powietrzu z głośnym brzękiem, a żeglarz wrzasnął do swych towarzyszy: — Tutaj, jest tutaj! — Już po chwili w lesie rozległy się kolejne pokrzykiwania i książę wiedział, że niebawem jego szanse zmaleją do zera.