Potężny huk fal zagłuszał wycie wiatru. Las skończył się gwałtownie na szczycie wysokiego klifu i Kith-Kanan musiał wbić pięty w ziemię, aby nie spaść z urwiska. Noc była jasna. Solinari i Lunitari wisiały wysoko na niebie. Światło księżyców i gwiazd zalewało srebrzystym blaskiem widok, jaki rozpościerał się w dole, przed oczami elfiego księcia. Kith-Kanan zdołał dostrzec potężny trójmasztowiec, kołyszący się leniwie na nadbrzeżnych falach. Jego żagle były zwinięte wokół rei.
Na widoczną w dole plażę prowadziła z klifu wąska ścieżka. Pierwszą rzeczą, jaką ujrzał Kith-Kanan, był kroczący nią Arcuballis. Bijący od ciała gryfa blask wyróżniał go na tle słabiej zarysowanych sylwetek porywaczy. Odziana w czerwoną pelerynę postać — prawdopodobnie półczłowiek zwany Voltornem — prowadziła gryfa za uzdę. Tuż za stworzeniem dreptał nerwowo kolejny człowiek. Kith-Kanan wyprostował się, stając się widoczny na tle rozgwieżdżonego nieba, i strzelił do niego z kuszy. Mężczyzna poczuł, jak pocisk przeszywa rękaw jego tuniki i wrzasnął z bólu. Natychmiast na plaży pojawili się kolejni ludzie, którzy wybiegłszy ze swej kryjówki u podnóża klifu, zaczęli zasypywać Kith-Kanana gradem strzał.
— Hej! — zawołał z dołu pojedynczy głos. Kith-Kanan ostrożnie podniósł głowę. Postać w czerwonej pelerynie odsunęła się od schwytanego gryfa i doskonale widoczna, stała teraz na plaży.
— Hej. Ty, tam na górze! Słyszysz mnie?
— Słyszę — odkrzyknął Kith-Kanan. — Oddaj mojego gryfa!
— Nie mogę go oddać. To stworzenie to jedyna zdobycz, jaka trafiła mi się w czasie tej podróży. Ty odzyskałeś chłopca. Zostaw zwierzę i wynoś się stąd.
— Nie! Oddaj Arcuballisa! Mam cię na celu — ostrzegł Kith-Kanan.
— Nie wątpię w to, ale jeśli mnie zastrzelisz, moi ludzie zabiją gryfa. Ja jednak nie chcę umierać i jestem pewien, że ty także nie chcesz, aby to samo spotkało twoje zwierzę. Co byś powiedział na uczciwy pojedynek na miecze, w którym gryf przypadnie zwycięzcy?
— Skąd mam wiedzieć, że nie użyjesz jakieś podstępu?
Półczłowiek zrzucił swoją pelerynę.
— Wątpię, aby to było konieczne.
Kith-Kanan nie ufał jego słowom, jednak zanim zdołał cokolwiek powiedzieć, Voltorno zabrał jednemu ze swych ludzi latarnię i prowadząc ze sobą Arcuballisa, ruszył stromą ścieżką na szczyt klifu. Zwykle ożywiony Arcuballis szedł teraz ze zwieszoną smętnie głową. Jego potężne skrzydła były spętane skórzanymi pasami, a zakrzywiony dziób krępował prymitywny kaganiec zrobiony z kolczugi.
— Zaczarowałeś moje zwierzę — rzekł z wściekłością Kith-Kanan.
Voltorno przywiązał uzdę do pobliskiego drzewa, stawiając latarnię na sięgającym jego pasa głazie.
— To było konieczne. — Kiedy półczłowiek stanął w końcu twarzą w twarz z Kith-Kananem, elf przyjrzał mu się uważnie. Mężczyzna był dość wysoki, a w świetle latarni jego włosy lśniły jak złoto. Policzki i brodę pokryte miał delikatnym zarostem, który zdradzał jego ludzkie pochodzenie, podczas gdy łagodnie spiczaste uszy wskazywały, że w jego żyłach płynęła też elfia krew. Zarówno ubiór, jak i zachowanie były dużo bardziej wytworne od towarzyszących mu ludzi.
— Jesteś pewien, że masz wystarczająco dużo światła, by dobrze widzieć? — spytał z sarkazmem Kith-Kanan, wskazując dłonią latarnie.
W odpowiedzi Voltorno obdarzył go urzekającym uśmiechem.
— Ależ to nie dla mnie. To dla moich ludzi. Nie darowaliby sobie, gdyby przyszło im ominąć taki spektakl.
Kiedy Kith-Kanan wyciągnął swój miecz, półczłowiek pogratulował mu tak niezwykłej w jego mniemaniu broni.
— Wzór jest odrobinę przestarzały, jednak urzekająco piękny. Będzie mi dobrze służył, kiedy ty już zginiesz — uśmiechnął się znacząco.
Żądni obejrzenia pojedynku żeglarze zajęli swe miejsca na leżącej w dole plaży. Wiwatowali na cześć Voltorna i szydzili z Kith-Kanana, podczas gdy obaj mężczyźni okrążali się nieufnie. W pewnej chwili ostrze półczłowieka wystrzeliło do przodu, niemal sięgając serca Kith-Kanana. Silvanestyjski książę sparował jednak cios, odepchnął w bok smukłe, ergothiańskie ostrze i pchnął swym potężniejszym, elfim mieczem.
Voltorno roześmiał się i zbił cios ku ziemi. Chwilę później spróbował przydepnąć ostrze Kith-Kanana i złamać sztywne żelazo, jednak młodzieniec cofnął się, unikając ciężkich butów żeglarza.
Dobrze walczysz — stwierdził Voltorno. — Kim jesteś? Mimo tych podartych szmat, które masz na grzbiecie, nie jesteś dzikim elfem.
— Jestem Silvanestyjczykiem. To wszystko, co powinieneś wiedzieć — odparł zwięźle Kith-Kanan. Voltorno uśmiechnął się miło.
— Tak wiele dumy. Pewnie masz mnie za zdrajcę.
— Nietrudno stwierdzić, której rasie zdecydowałeś się służyć — odparł Kith-Kanan.
— Ludzie, mimo całego swego grubiaństwa, mają uznanie dla talentu. W twoim narodzie byłbym wyrzutkiem, najniższym z najniższych. Pośród ludzi jestem niezwykle użytecznym kompanem. Mógłbym znaleźć ci miejsce w mojej drużynie. Mógłbyś awansować, podobnie jak ja. Razem zaszlibyśmy daleko, elfie.
Voltorno przemawiał w niezwykle melodyjny sposób. Jego słowa unosiły się i opadały ze szczególną dla uszu Kith-Kanana intonacją. Półczłowiek był teraz zaledwie kilka stóp od swego przeciwnika i książę zauważył, że Voltorno wykonuje wolną ręką delikatne, powolne ruchy.
— Jestem winien swe posłuszeństwo gdzieś indziej — stwierdził Kith-Kanan.
Nagle miecz zaczął ciążyć mu w dłoni.
— Szkoda.
Voltorno zaatakował i nowym zapasem sił. Kith-Kanan niezdarnie odparł atak. Otaczające go powietrze zaczęło wydawać się ciężkie; zupełnie jak gdyby chciało spowolnić jego ruchy. Kiedy ich miecze spotkały się po raz kolejny, Kith-Kanan stracił swój plan obrony i mijające rękojeść jego miecza ostrze Voltorna przeszyło górną część jego ramienia. Półczłowiek odsunął się do tylu, uśmiechając się niczym wielkoduszny kapłan.
Broń wypadła z odrętwiałej dłoni Kith-Kanana, który patrzył na nią z rosnącym przerażeniem. Jego palce nie miały w sobie więcej czucia niż drewno czy wosk. Próbował coś powiedzieć, jednak jego język zdawał się napuchnięty. Ogarniał go kompletny bezwład. Choć w swym umyśle wciąż krzyczał i walczył, jego głos i ciało nie były mu już posłuszne. Magia... to była magia. Voltorno zaczarował Arcuballisa, a teraz także jego.
Półczłowiek schował miecz i podniósł z ziemi broń Kith-Kanana.
— Jakże wybornie ironiczne będzie pozbawienie cię życia twym własnym mieczem — zauważył. Po tych słowach uniósł broń i,..
Miecz Kith-Kanana wypadł z jego dłoni!
Voltorno spojrzał w dół na swą pierś i sterczący z mej bełt, który nagle pojawił się tam dosłownie znikąd. Kolana ugięły się pod nim i półczłowiek runął na ziemię.
Spomiędzy ciemnego kręgu drzew wyszedł uzbrojony w kuszę Mackeli, Kith-Kanan chwiejnym krokiem odsunął się od swego przeciwnika. Siły zaczęły ma wracać, dawała o sobie znać rana, która wypełniała bólem ramię. Niczym uwolniona zza zapory rzeka, do ciała młodzieńca wracało też czucie. Kith-Kanan podniósł swój miecz i wsłuchał się w dobiegające z plaży okrzyki. Z pomocą swemu pokonanemu dowódcy nadciągali jego ludzcy towarzysze.
— A wiec — półczłowiek poruszył zakrwawionymi ustami — w końcu to jednak ty triumfujesz. — Wykrzywił twarz, dotykając palcami sterczącego z piersi beta. — No dalej, zakończ to.
Ludzie biegli teraz ku nim wąską ścieżką. — Nie mam czasu, aby tracić go dla ciebie — warknął pogardliwie Kith-Kanan. Chciał, aby jego głos brzmiał donośnie, jednak myśl o tym, że jeszcze chwilę temu mógł zginąć, sprawiła, że wciąż był roztrzęsiony.
Chwyciwszy Mackeliego za ramię, bez namysłu pognał w kierunku Arcuballisa. Chłopiec zawahał się, kiedy Kith-Kanan ściągnął kaganiec z dzioba gryfa i przeciął skórzane pasy krępujące jego skrzydła. Do oczu skrzydlatego wierzchowca powracał już dawny ogień i stworzenie ryło ziemię swymi potężnymi szponami.