Kith-Kanan dotknął czołem upierzonej głowy Arcuballisa i przemówił do niego:
— Dobrze widzieć cię znowu, stary druhu.
Elf usłyszał wrzask wdzierających się na szczyt klifu łudzi — Wdrapał się na grzbiet gryfa, przesunął się w siodle i krzyknął:
— Mackeli, wskakuj!
Chłopiec wyglądał jednak na niezdecydowanego.
— Pospiesz się! Czar został złamany, ale nadchodzą ludzie Voltorna!
Po kolejnej chwili wahania Mackeli chwycił dłoń przyjaciela i wskoczył na siodło tuż za nim. Na klifie pojawili się uzbrojeni marynarze, którzy natychmiast pospieszyli w stronę leżącego na ziemi Voltorna. Za nimi pojawił się wysoki człowiek z gęstą, rudobrązową brodą. Widząc, co się dzieje, wyciągnął rękę w kierunku uciekinierów.
— Zatrzymać ich! — wrzasnął donośnym głosem.
— Trzymaj się! — krzyknął Kith-Kanan. Szarpnął wodze i gryf ruszył wprost na zgromadzonych ludzi. Widząc to, przerażeni mężczyźni rozpierzchli się, niczym targane wiatrem liście. Wraz z kolejnym susem Arcuballis rzucił się w kierunku urwiska. Z piersi Mackeliego wydarł się krótki, urwany okrzyk przerażenia, na co Kith-Kanan odpowiedział pełnym radości okrzykiem. Niektórzy spośród ludzi zerwali się na nogi, posyłając za uciekinierami grad strzał, jednak dzieląca ich odległość była już zbyt duża. Kith-Kanan skierował Arcuballisa w stronę spienionych fal, zawrócił i wzbił się w powietrze. Mijając miejsce pojedynku, książę zauważył, jak brodaty mężczyzna ostrożnie stawia Voltorna na nogi. Pewne było, że półczłowiek nie zamierzał tak łatwo się poddać.
— Dobrze cię widzieć! — krzyknął przez ramię Kith-Kanan, — Ocaliłeś mi życie, wiesz?
Mackeli nie odezwał się ani słowem, wiec Kith-Kanan spytał z troską:
— Dobrze się czujesz?
— Na ziemi czułem się znacznie lepiej — odparł chłopiec nerwowym głosem. Wzmocnił uścisk na talii Kith-Kanana i spytał. — Dokąd lecimy?
— Zabrać Anayę. Trzymaj się!
Arcuballis wydał z siebie triumfalny wrzask. Jego śpiewny ryk rozniósł się echem ponad milczącym lasem, ogłaszając ich powrót do czekającej Anayi.
11
Wczesna jesień, rok Jastrzębia
Tradycyjnym sposobem przeprawy przez rzekę do Silvanostu była podróż promem. Ogromne, płaskodenne barki ciągnięte były t jednego brzegu na drugi przez gigantyczne żółwie. Dawno temu, w zamierzchłej przeszłości, kapłani Błękitnego Feniksa, boga zwierzęcego świata, utkali zaklęcia, dzięki którym narodziły się pierwsze olbrzymie żółwie. Wziąwszy parę pospolitych rzecznych żółwi, które zwykle osiągały wielkość dłoni dorosłego elfa, kapłani tak długo rzucali na nie kolejne zaklęcia, aż w końcu stworzenia stały się wielkie niczym domy. Od tamtej pory kapłani hodowali je, gromadząc całkiem pokaźne stado. Po wielu wiekach, w czasie których łagodne żółwie wiernie służyły elfom, ogromne, zielone skorupy stały się w Silvanoście powszechnym widokiem.
Lady Nirakina stała na brzegu rzeki, patrząc, jak barka pełna uchodźców, ciągnięta przez takiego właśnie żółwia, nadpływa od zachodniego brzegu. U jej boku stał Tamanier Ambrodel, którego ramię wciąż tkwiło nieruchomo na temblaku. Od czasu Dni Rozpraw minął już miesiąc, a do Silvanesti wartkim strumieniem wciąż napływali z zachodnich równin i lasów uciekinierzy, szukając w Silvanoście schronienia.
— Ilu to już? spytała Nirakina, przesłaniając oczy, by lepiej zobaczyć zbliżającą się barkę. Tamanier przejrzał swój osobisty rejestr. — Czterystu dziewiętnastu, moja pani — odparł. — Do tego wciąż przybywają kolejni.
Większość osadników pochodziła z ubogich silvanestyjskich rodzin, które udały się na zachód, by zasiedlić nowe ziemie i tam rozpocząć nowe życie. Choć w większości przybywali do stolicy cali i zdrowi, byli jednak wyczerpani i zniechęceni. Opowiadane przez nich historie zawsze brzmiały tak samo: bandy ludzi i Kagonesti spaliły ich domostwa i sady, a następnie kazały im opuścić ziemię. Nieuzbrojeni i niezorganizowani Silvanestyjczycy nie mieli innego wyjścia, jak tylko spakować swój niewielki dobytek i wrócić do Silvanostu.
Nirakina otrzymała błogosławieństwo swego męża w niesieniu pomocy wysiedlonym osadnikom. Specjalnie w tym celu wyznaczono potężny pas ziemi, ciągnący się wzdłuż południowych krańców miasta, gdzie w ciągu kilku ostatnich tygodni wyrosła prawdziwa dzielnica nędzy, pełna namiotów i mizernych przybudówek. Nirakina przekonała wiele spośród gildii i świątyń, aby wspierały uchodźców jedzeniem, kocami i pieniędzmi.
Sithel także czynił, co mógł, by pomóc uciekinierom, jednak jego praca była dużo bardziej skomplikowana ze względu na wymogi stanu. Wieża Gwiazd codziennie pełna była petentów, którzy błagali Mówcę, by ten zgromadził armię i oczyścił równiny z najeźdźców. Sithel słusznie zauważył jednak, że nie było to najlepsze rozwiązanie. Potężna, ale powolna armia nigdy nie dałaby rady schwytać niewielkich, zwinnych grup.
— Nasi sąsiedzi na zachodzie, Thorbardin i Ergoth, byliby zdecydowanie niezadowoleni, widząc u swych granic elfią armię — oznajmił Sithel najbardziej wojowniczym spośród arystokratów. — Byłoby to zaproszenie do wojny, a takiego zaproszenia nie poprę.
Do Silvanostu napływali zatem kolejni uchodźcy; najpierw cieniutką strużką, później wartkim strumieniem. Znający tych łudzi i ich problemy Tamanier Ambrodel został głównym doradcą lady Nirakiny. Szybko okazał się niezastąpionym pomocnikiem, ale mimo wszelkich starań z jego strony obozowisko nad brzegiem rzeki zmieniło się w enklawę brudu, nędzy i chuligaństwa, nad którą nieprzerwanie unosiły się opary dymu i którą przenikała atmosfera strachu. Nie potrzeba było wiele czasu, by sympatia i szacunek, które żywili do uchodźców mieszkańcy Silvanostu, zmieniły się w odrazę.
Tego dnia Nirakina zeszła nad brzeg rzeki, by porozmawiać z nowo przybyłymi uciekinierami. Zmęczonych i brudnych uchodźców zdziwił widok czekającej na błotnistym brzegu żony Mówcy, której bogato zdobiona suknia ciągnęła się po rozmokniętym błocie. Kobiecie towarzyszył tylko Tamanier Ambrodel.
— Są tacy smutni, tacy zmęczeni — szepnęła Nirakina na, podczas gdy stojący u jej boku wysoki elf robił notatki na woskowej tabliczce.
— Smutną jest rzeczą utracić dom i tych, których się kochało, pani. Tamanier dorysował na tabliczce dwudziestą kreskę, po czym wszystkie przekreślił. — Dwustu dwudziestu na jednej barce, włączając w to sześćdziesięciu sześciu ludzi i półludzi. — Spojrzał na Nirakine niepewnym wzrokiem, — Mówca nie będzie zadowolony, że do miasta przybywają osobnicy innej krwi.
— Znam serce Mówcy — odparła odrobinę ostro Nirakina. Jej drobna postać zadrżała ze wzburzenia. — To inni pragną kłopotów dla tych biedaków.
Na brzeg wyszła umęczona elfka, tuląc w ramionach dziecko. Nagle poślizgnęła się i upadla na kolana, wprost do błotnistej wody. Kolejni, wyczerpani uchodźcy przeszli obok, nie zwracając na nią najmniejszej uwagi. Nie wahając się ani chwili, Nirakina weszła pomiędzy milczący tłum, pomagając kobiecie stanąć na nogi. Kiedy ich oczy się spotkały, elfka rzekła: — Dziękuję ci, pani.
Nie mając nic więcej do powiedzenia, przytuliła dziecko i z trudem, ruszyła na brzeg. Nirakina stała bez ruchu, podziwiając odwagę kobiety, kiedy czyjaś dłoń dotknęła jej ramienia.
— Lepiej bądź ostrożna, pani — rzekł Tamanier. Słysząc jego słowa, Nirakina odparła obojętnie:
— Kapłani i arystokraci będą gotować się ze złości, zwłaszcza jeśli chodzi o uciekinierów mieszanej krwi. — Wyraz spokoju na jej twarzy zniknął. — Powinno się im kazać tu przyjść i zobaczyć tych biedaków, którym odmawiają wygody i schronienia!