Выбрать главу

Tamanier łagodnie odciągnął żonę Mówcy z powrotem na brzeg.

Po drugiej stronie miasta Wieża Gwiazd rozbrzmiewała głosami potępienia dla przybywających uchodźców.

— Kiedy bogowie stworzyli świat, nasza rasa narodziła się jako pierwsza, by stać na straży prawa i praw dy — ogłosił Firincalos, wysoki kapłan E’li. Naszym świętym obowiązkiem jest, abyśmy pozostali tacy, jakimi stworzyli nas bogowie — czystą rasą, zawsze rozpoznawaną jako Silvanesti.

— Mądrze powiedziane! Szczera prawda! — zawołało podniesionym głosem zgromadzenie kapłanów i arystokratów.

Sithas przyglądał się swemu ojcu. Mówca ze spokojem przysłuchiwał się panującej dookoła wrzawie, nie wyglądał jednak na zadowolonego. Nie chodziło o to, że jego ojciec nie zgadzał się z czcigodnym Firincalosem; Sithas już wcześniej słyszał podobne argumenty. Wiedział jednak, że Mówca nienawidził, kiedy go pouczano.

Od czasu Dni Rozpraw Sithas codziennie stał u boku swego ojca, biorąc udział w powszednich obowiązkach związanych ze sprawowaniem władzy. Jego szacunek do Mówcy stał się jeszcze większy, gdy zrozumiał, jak Sithel stara się utrzymać równowagę pomiędzy prośbami kapłanów, pomysłami arystokratów, potrzebami członków gildii, a tym, co uważał za najlepsze dla Silvanestyjczyków.

Sithas czuł szacunek, ale nie podziw. Uważał, że jego ojciec jest zbyt giętki i zbyt często poddaje się wpływom nieodpowiednich ludzi. Zaskoczyło go to, gdyż zawsze uważał, że Sithel jest silnym władcą. Dlaczego zamiast bezustannie szukać kompromisów, najzwyczajniej w świecie nie żądał posłuszeństwa?

Sithel gestem dłoni nakazał milczenie. Miritelisina, wysoka kapłanka bogini Quenesti Pah, stała, czekając, aż Mówca pozwoli jej zabrać głos, Kiedy w sali zapadła cisza. Sithel pozwolił jej przemówić. — Muszę zapytać czcigodnego i prawego Firincalosa, co chciałby uczynić z mężami, żonami i dziećmi, którzy teraz marnieją w nadbrzeżnych chatach; z tymi, którzy, choć nic są czystej krwi, czują się głęboko związani z naszą rasą?

Jej dźwięczny głos wypełnił całą wieżę. W latach swej młodości Miritelisina była sławna pieśniarka i w lej chwili zdawała się wykorzystywać wszystkie swe umiejętności, by zagrać na uczuciach swych słuchaczy.

— Czy powinniśmy wrzucić ich do rzeki? Wygnać ich z wyspy, wprost ku mieczom i pochodniom tych, którzy przepędzili ich ze wschodu?

— Tak! — odezwało się z tłumu kilka schrypniętych, ostrych głosów.

Sithas splótł ramiona i z uwagą przyjrzał się kapłance. W swej szafirowej przepasce, białej szacie i wlokącej się za nią, błękitnej niczym niebo szarfie, kobieta zdawała się iście królewską postacią. Jej sięgające do pasa, jasne jak len włosy opadły na plecy, kiedy Miritelisina wymierzyła oskarżycielski palec w tłum stojących za jej plecami mężczyzn.

— Wstydźcie się wszyscy! — zawołała. — Czy w Silvanoście nic ma już litości? Ludzie i półludzie nie przybyli tu dlatego, że chcą tutaj być! Wyrządzono im wielkie zło. Zło, za które należy kogoś obwinie. Jednak traktowanie ich, jak gdyby byli zwierzętami, i odmawianie im schronienia, również jest złem! Świeci bracia, czy to jest właśnie droga prawości i prawdy, o której mówi szanowny Firincalos? W moich uszach brzmi to zupełnie inaczej i prędzej spodziewałabym się usłyszeć tak ostre słowa od wyznawców Smoczej Bogini!

Sithas zesztywniał. Nieposłuszna kapłanka posunęła się za daleko! Firincalos i jego sprzymierzeńcy najwyraźniej również tak myśleli. Na słowa Miritelisiny przepchnęli się na przód zgromadzenia, rozwścieczeni porównywaniem ich do sługusów Bogini Zła. Powietrze zgęstniało od nagłych głosów potępienia, jednak zasiadający na tronie Sithel nie uczynił nic, by powstrzymać rozgniewanych kapłanów.

Sithas zwrócił się w stronę ojca.

— Czy mogę przemówić? — spytał szeptem. — Czekałem, aż zabierzesz w tej sprawie głos — — odparł niecierpliwie Sithel. — Proszę bardzo. Pamiętaj jednak: pływając z wężami, ty również możesz zostać ukąszony.

Sithas posłusznie pokłonił się ojcu.

— To trudny czas dla naszego ludu — powiedział donośnie. Toczące się w dole spory ustały i książę kontynuował ściszonym głosem: — Sądząc po ostatnich wydarzeniach, oczywiste jest, że ludzie, prawdopodobnie wspierani przez cesarza Ergothu, starają się przejąć nasze lasy i równiny, nie poprzez otwarty podbój, lecz podstępem wysiedlając naszych chłopów i handlarzy. Ich narzędziem jest strach, który jak do tej pory sprawdza się lepiej, niż mogli to sobie wyobrazić. Mówię wam to jako pierwszym i proszę, abyście pamiętali, kto jest odpowiedzialny za sytuacje, w której się teraz znajdujemy.

Sithel skinął głową z wyraźną aprobatą, na co Sithas również odpowiedział skinieniem, po czym ciągnął dalej.

— Uchodźcy przybywają do Silvanostu, licząc na naszą ochronę i nie możemy zawieść ich oczekiwań. To nasz obowiązek. Chronimy również tych, którzy nie pochodzą z naszej krwi, ponieważ przyszli tu na kolanach, tak jak poddani winni przychodzić do swego pana. Prawą i właściwą rzeczą jest, abyśmy chronili ich przed złem. Nie dlatego jednak, że bogowie uczą nas łaski miłosierdzia, ale dlatego, że chodzi tu o ludzi, którzy sadzą nasze uprawy, sprzedają nasze dobra, płacą podatki i lenno.

Przez zgromadzenie przetoczył się głęboki pomruk.

Spokój Sithasa i jego racjonalny ton — doskonalony w czasie długich debat z kapłanami Matheri — ostudziły wcześniejszy gniew. Oburzeni kapłani uspokoili się, a na twarzy Miritelisiny pojawił się subtelny uśmiech.

Sithas wsparł dłonie na biodrach i spojrzał na zgromadzonych z surową determinacją.

— Nie popełnijcie jednak błędu! Ochrona naszej rasy jest rzeczą najwyższej wagi i nie mam tu na myśli jedynie czystości krwi, ale także czystość tradycji, zwyczajów i praw. Z tego powodu proszę Mówcę, aby przeniósł obóz uchodźców na zachodni brzeg Thon-Thalasu, wyłącznie ze względu na obecność ludzi i półludzi. Proponuję, aby wszyscy, w których żyłach nie płynie czysta, silvanestyjska krew, zostali tam przeniesieni z dotychczasowej wioski.

Po tych słowach wieża przez chwilę pogrążyła się w absolutnej ciszy, w czasie której zgromadzenie brało pod rozwagę pomysł księcia. Następnie rozbrzmiała okrzykami.

— Mądrze powiedziane! Dobrze powiedziane!

— Co z mężami i żonami, w żyłach których płynie czysta krew Silvanesti? — zażądała wyjaśnień Miritelisina.

— Oczywiście będą mogli dołączyć do swych rodzin — odparł spokojnie Sithas.

— Powinno kazać się im odejść — upierał się Damroth, kapłan Kiri-Jolitha. — Są zniewagą dla naszego dziedzictwa.

Sithel zastukał swym masywnym sygnetem w poręcz tronu i podczas gdy dźwięk odbijał się echem od kamiennych ścian, w wieży zapanowała absolutna cisza.

— Mój syn przynosi mi zaszczyt — rzekł Mówca. — Niech wypełni się każde wypowiedziane przez niego słowo. — Kapłanka Quenesti Pah otworzyła usta, by zaprotestować, jednak Sithel ostrzegawczo, po raz kolejny uderzył w poręcz. — Ci spośród Silvanesti, którzy wybrali na swych małżonków ludzi, pójdą razem z nimi. Oni wybrali już swą drogę, teraz więc muszą nią podążać. Niech tak się stanie.

Po tych słowach Mówca wstał, dając pozostałym do zrozumienia, że audiencja dobiegła końca. Zgromadzeni jak jeden mąż zgięli się w pokłonie, po czym jeden po drugim zaczęli opuszczać salę. Kilka minut później w Wieży Gwiazd pozostali jedynie Sithel i Sithas.

— Ta Miritelisina — odezwał się cierpko Sithel — kobieta niezwykłej woli.

— Jest zbyt sentymentalna — odparł Sithas, stając u boku ojca. — Nic zauważyłem, aby zaproponowała, że przyjmie mieszańców we własnej świątyni.