Minęły dwa dni, odkąd powrócili do domu. Od tego czasu Kith-Kanan codziennie przychodził nad sadzawkę, aby przemyć ranę na ramieniu. Choć ręka wciąż była obolała, rana zdawała się czysta i dobrze się goiła. Pomimo własnych ran Anaya nie pozwoliła, aby Kith-Kanan zaniósł ją do źródła. Zamiast tego nakazała Mackeliemu przynieść odpowiednie korzenie i liście, z których robiła okłady. Obserwując Kagonesti, która po raz kolejny przeżuwała lecznicze zioła, Kith-Kanan czwarty raz wysłuchiwał opowieści chłopca o tym, jak został pojmany i trzymany w niewoli.
— I wtedy Voltorno powiedział drwalom, że w lesie nie ma złych duchów, a oni wierzyli mu do chwili, gdy biegnąc w dół szlaku i wrzeszcząc wniebogłosy, nie zaczęli przewracać się na swoje zarośnięte twarze...
— Czy myślisz, że moglibyśmy go jeszcze zwrócić? — przerwała wyraźnie znudzona Anaya.
— Tak sądzę — odparł Kith-Kanan. — Statek mógł jeszcze nie odpłynąć.
Mackeli spojrzał na swych towarzyszy z szeroko otwartymi ustami.
— Oddać mnie? — powiedział przerażony. Chwilę później na jego twarzy pojawił się uśmiech. — Drażnicie się ze mną!
— Nie ja — odparta Anaya, po czym skrzywiła się z bólu, gdy przyłożyła do rany kolejną porcję papki z przeżutych korzeni i liści. Twarz Mackeliego pobladła z przestrachu do chwili, gdy Kith-Kanan uspokoił go porozumiewawczym mrugnięciem.
— Chodź ze mną do źródła — powiedział książę. Wiedział, że w takiej sytuacji lepiej zostawić Anayę samą. Rana sprawiała, że Kagonesti bywała chwilami rozdrażniona.
Trzymając Arcuballisa za wodze. Kith-Kanan poprowadził gryfa w głąb lasu. Mackeli szedł posłusznie u jego boku.
— Jest jedna rzecz, co do której nie jestem pewien — powiedział po chwili książę. — Czy to Voltorno rzucił na mnie czar tamtej pierwszej nocy, gdy ukradł Arcuballisa?
— To musiał być on — zgadywał Mackeli. — Jego ludzie chcieli mięsa, więc Voltorno rzucił zaklęcie, dzięki któremu był w stanie zauroczyć każdą ciepłokrwistą istotę w okolicy. Jelenie, króliki, dziki i pozostałe zwierzęta już dawno uciekły, ostrzeżone przez Corvae. Jedyne, co Voltorno zyskał w zamian za swój trud, to gryf, o którym wiedział, że jest cenny i rzadki. Kiedy Arcuballis ugasił już pragnienie, obaj — chłopiec i młodzieniec — usiedli na potężnym głazie z błękitnoszarego piaskowca, wsłuchując się w odgłosy spadającej wody.
— Cieszę się, że ty i Ny zaczęliście się w końcu dogadywać — zauważył Mackeli. — Niełatwo jest z nią wytrzymać.
— Dobrze o tym wiem.
Chłopiec cisnął do wody gałązkę i przez chwilę przyglądał się, jak znika wciągana przez miniaturowe wodospady.
— Mackeli, co pamiętasz o swoich rodzicach? Twoja matka i ojciec, jacy oni byli?
Chłopiec zamyślił się, marszcząc czoło. — Nie wiem. Musiałem być dzieckiem, kiedy odeszli. — Odeszli? Masz na myśli to, że umarli? — Nie. Ny zawsze mówiła mi, że rodzice zostawili nas i pewnego dnia mieli po nas wrócić — odparł.
Anaya i Mackeli byli tak do siebie niepodobni, że Kith-Kananowi ciężko było uwierzyć w łączące ich więzy krwi.
— Wiesz, Kith, obserwowałem cię, kiedy walczyłeś z Voltornem. To naprawdę było coś! Sposób, w jaki się poruszałeś, świst, brzęk, świst! — Mackeli wymachiwał w powietrzu wyimaginowanym mieczem. — Chciałbym umieć tak walczyć.
— Mogę cię nauczyć — odparł Kith-Kanan. — Jeśli Anaya nie będzie miała nic przeciwko.
Mackeli zmarszczył nos, jakby wyczuł w powietrzu coś cuchnącego.
— Wiem, co ona na to powie: „Wynoś się z drzew! Cuchniesz jak metal!".
— Może nie zauważy.
Chłopiec i książę wymienili spojrzenia i zgodnie pokiwali głowami.
— Zauważy — powiedział Kith-Kanan. — Po prostu musimy ją spytać.
Wrócili na polanę. Anaya, utykając, wyszła zza drzem i skierowała sic ku plamie słońca rozlewającej się po ziemi. Jej ranę pokrywała paskudna smuga zielonkawej papki.
— Ny, hmm, Kith chciał cię o coś spytać — rzekł szybko Mackeli.
Kith-Kanan przywiązał Arcuballisa do drzewa w jednym z zacienionych końców polany. Skończywszy, podszedł do miejsca, gdzie Anaya ostrożnie układała się na ziemi i siadając w kucki, przycupnął u jej boku.
— Mackeli chce nauczyć się władać bronią, a ja chętnie mu w tym pomogę. Zgodzisz się na to?
— Chcesz wziąć w dłonie metal? — Kagonesti surowo spytała chłopca.
Mackeli pokiwał głową, podczas gdy Anaya sztywno usiadła na ziemi.
— Dawno temu zawarłam układ z duchami lasu. W zamian za dar porozumiewania się z drzewami i zwierzętami obiecałam chronić je przed intruzami. Wszyscy, którzy plądrują las, są moimi wrogami. Las powiedział mi również, że najgorsi spośród intruzów mają przy sobie metal, który jest pozbawiony duszy i martwy, wydarty z głębi ziemi, skąpany w ogniu i używany tylko po to, by zabijać i niszczyć. Z czasem sam zapach metalu zaczaj drażnić mój węch.
— Nie przeszkadza ci jednak, że noszę przy sobie miecz i sztylet — zauważył Kith-Kanan.
— Pani Lasu wybrała cię do wypełnienia ważnego zadania, więc nie mogę sprzeciwiać się jej woli. Wygnałeś intruzów, ocaliwszy mojego brata i las. — Spojrzała na Mackeliego. — Wybór należy do ciebie. Jeśli jednak wybierzesz metal, stworzenia przestaną z tobą rozmawiać. Być może będę nawet zmuszona odesłać cię z powrotem.
Twarz Mackeliego wyrażała bezbrzeżne zdumienie.
— Odesłać? — szepnął. Rozejrzał się dookoła. Wydrążony dąb, skryta w cieniu polana i Anaya to wszystko, co kiedykolwiek wiedział o domu i rodzinie. — Nie ma innego wyjścia?
— Nie. — Na dźwięk pełnego obojętności głosu kobiety w oczach chłopca wezbrały lśniące łzy.
Kith-Kanan nie mógł zrozumieć, dlaczego Kagonesti jest tak bardzo surowa.
— Nic rozpacza, Mackeli — powiedział pocieszająco.
— Mogę uczyć cię fechtunku, używając drewnianych patyków zamiast stalowych ostrzy. — Spojrzał na Anayę i dodał z delikatną kpiną — Czy to jest dozwolone? Kobieta lekceważąco machnęła ręką, Kith-Kanan położył dłoń na ramieniu chłopca.
— Co ty na to, wciąż chcesz sic uczyć? — spytał. Mackeli wytarł oczy rękawem i pociągając nosem, odparł:
— Tak.
Lato dobiegało końca, wypierane powoli przez nadchodzącą jesień, podczas gdy na polanie Kith-Kanan walczył z Mackelim wystruganymi w drewnie mieczami. Nie była to bezpieczna zabawa i z — na pozór — niewinnych ciosów pojawiały się na ciele liczne siniaki, a oczy bywały podbite. Nic było tu jednak miejsca na złość i w czasie owych słonecznych popołudni zarówno chłopiec, jak i książę rozwijali w sobie coś więcej, nit tylko bitewne umiejętności. Rodziły się między nimi głęboka przyjaźń. Pozbawiony domu, rodziny i planów na przyszłość Kith-Kanan cieszył się myślą, że istnieje w jego życiu coś, czym może wypełnić długie, spędzane w lesie dni.
Wcześniej także Anaya przyglądała się obu ćwiczącym, jak tańczyli, robili uniki i śmiali się, gdy któreś z drewnianych ostrzy dosięgło celu. Jej rana zagoiła się dużo szybciej, niż Kith-Kanan mógłby przypuszczać, i wkrótce Anaya znów zaczęła znikać w lesie. Przychodziła i odchodziła, według jej własnych kaprysów, często przynosząc ze sobą obdartego ze skóry jelenia albo schwytane w sidła króliki. Kith-Kanan wierzył, że kobieta pogodziła się jut z jego obecnością, mimo to nigdy nie próbowała zbliżyć się do niego tak, jak czynił to Mackeli.
Pewnego dnia, gdy pierwsze liście zaczęty zmieniać barwę z zielonej na złotą, Kith-Kanan zszedł do strumienia. Mackeli udał się do lasu w poszukiwaniu orzechów, podczas gdy Anaya nie pojawiła się na polanie już od kilku dni. Mijając Arcuballisa, książę poklepał pieszczotliwie jego bok. Następnie skierował swe kroki ku zacienionej ścieżce prowadzącej do sadzawki.