— Co ty wyprawiasz? — spytał zdenerwowany tym, że dał się tak zaskoczyć.
— Przyszłam posiedzieć przy ognisku.
Mackeli podniósł się z ziemi i patykiem wygrzebał z popiołu kilka kasztanów. Choć owoce wciąż były gorące, Anaya najzwyczajniej w świecie wzięła jeden z nich obrała go z czerwonej łuski.
— Dawno już ukończyłeś swoje zadanie, Kith — rzekła ściszonym głosem. — Dlaczego więc nie powróciłeś do Silvanostu?
Młodzieniec w milczeniu przeżuwał kolejnego kasztana.
— Nie ma tam dla mnie miejsca — odparł szczerze. Oczy Anayi rozbłysły na tle świeżo umalowanej twarzy.
— Dlaczego nie? Jakakolwiek hańba, którą przyniosłeś swojej rodzinie, może ci być wybaczona — powiedziała.
— Nikogo nie zhańbiłem! — odparł żarliwie Kith-Kanan.
— W takim razie wracaj do domu. Nie tu jest twoje miejsce.
Anaya podniosła się z ziemi i odsunęła się od ogniska. Jej oczy lśniły w blasku ognia, dopóki się nic odwróciła. Mackeli gapił się na nią z otwartymi ustami. — Ny nigdy nie zachowywała się tak dziwnie. Coś najwidoczniej — nie daje jej spokoju — rzekł, zrywając się na równe nogi — Zapylam...
— Nie. — Na dźwięk tego słowa chłopiec zamarł w bezruchu — Zostaw ją. Kiedy znajdzie odpowiedź, sama nam o tym powie.
Mackeli usiadł z powrotem. Prze chwilę obaj wpatrywali się w dogasający żar. W końcu chłopiec odezwał się.
— Dlaczego właściwie zostajesz Kith?
— Ni, tylko nie ty!
— Twoje życie w Mieście Wież pełne było cudownych rzeczy. Dlaczego odszedłeś? Dlaczego wciąż tu jesteś?
— Nie ma miejsca, do którego chciałbym teraz iść; mam tu przyjaciół, a przynajmniej jednego przyjaciela. — Uśmiechnął się do chłopca. — Co do tego, dlaczego odszedłem... — Kith-Kanan potarł dłonie, jak gdyby było mu zimno. — Dawno temu, kiedy mieszkałem jeszcze w Silvanoście, pokochałem piękną pannę. Była mądra, miała charakter i wierzyłem, że ona również darzy mnie uczuciem. Nadszedł jednak czas, gdy mój brat. Sithas, powinien się ożenić. Jego żona została wybrana przez naszego ojca, Mówcę Gwiazd. Spośród wszystkich odpowiednich panien w mieście mój ojciec wybrał tę, którą kochałem, aby została żoną mojego brata. — Wyciągnął sztylet i wbił go w ziemię aż po rękojeść. — A ona ochoczo wyszła za niego! Sprawiło jej to radość!
— Nie rozumiem — przyznał Mackeli.
— Ja również. Hermathya... Kith-Kanan zamknął oczy, rozkoszując się widokiem jej twarzy i smakiem jej imienia na ustach. — Zdawała się przedkładać myśl o byciu żoną kolejnego Mówcy nad chęć bycia żoną lego, który naprawdę ją kochał. Opuściłem więc dom i nie sądzę, abym kiedykolwiek miał jeszcze do niego wrócić.
Chłopiec spojrzał na Kith-Kanana, który siedział teraz ze spuszczoną głową, wciąż ściskając w dłoni rękojeść sztyletu. Mackeli odchrząknął i rzekł z rozbrajającą szczerością:
— Mam nadzieję, że zostaniesz, Kith. Ny nigdy nie nauczyłaby mnie rzeczy, których nauczyłem się od ciebie.
Nigdy nie opowiadała mi takich historii jak te, które ty mi opowiedziałeś. Nigdy nie widziała wielkich miast ani wojowników, arystokratów czy kapłanów. Kith-Kanan podniósł głowę.
— Staram się nie myśleć o tym, co przyniesie kolejny dzień, Keli, W tej chwili odpowiada mi spokój tego miejsca. Dziwne, po tym jak przyzwyczaiłem się do wygód i luksusów związanych z moim pochodzeniem... — Jego głos ucichł.
— Może stworzymy nowe królestwo, tutaj w lesie? Kith-Kanan uśmiechnął się.
— Królestwo? — spytał. — We troje? Słysząc te słowa, Mackeli dodał z całkowitą powagą:
— Narody muszą mieć gdzieś swój początek, prawda?
13
Dzień Szaleństwa
Sithas gnał konno przez ulicę handlową, mijając stojące po obu stronach siedziby gildii. Nienawykły do konnej jazdy niezdarnie ściągał wodze. Spostrzegł członków rozmaitych gildii, którzy z przerażeniem obserwowali unoszący się znad targowiska dym.
— Czy przechodziła tedy królewska gwardia? — zawołał do nich.
Załamujący ręce starszy mistrz, na którego piersi widniał herb Gildii Jubilerów, odpowiedział:
— Tak, Wasza Wysokość. Przechodzili tędy jakiś czas temu. Obawiam się, że chaos się pogłębia...
— Widzieliście moją markę, łady Nirakinę? Mistrz gildii chwilę szarpał smukłymi palcami pasmo swych ciemnych włosów, po czym z niewypowiedzianą rozpaczą potrząsnął głową. Sithas parsknął poirytowany i skierował konia ku bijącej w niebo kolumnie dymu.
— Wracajcie do domów! — zawołał pogardliwie. — Zaryglujcie drzwi i okna.
— Czy mieszańcy dotrą tutaj? — drżącym głosem spytał inny członek gildii.
— Nie wiem, ale lepiej przygotujcie się do obrony. — Sithas uderzył piętami boki konia i rumak pogalopował w dół ulicy.
Położoną tuż za siedzibami gildii pierwszą przecznicę dzielnicy plebejuszy zaścielały połamane wózki straganiarskie, przewrócone lektyki i porzucone naprędce wozy. Sithas z trudem przedzierał się przez gruzowisko, mijając po drodze stojących na ulicy mieszczan. Większość była oniemiała z przerażenia, a inni gorzko płakali, nienawykli do przemocy tak blisko ich domów. Na widok Sithasa z ich ust wyrwały się okrzyki radości. Książę zatrzymał konia po raz kolejny spytał, czy ktokolwiek widział lady Nirakinę.
— Odkąd przeszli tedy żołnierze, nie widzieliśmy nikogo — odparł jeden z handlarzy. — Kompletnie nikogo.
Podziękował im i nakazał opuścić ulicę. Elfy szybko zniknęły we wnętrzach swych domów. Książę pozostał zupełnie sam.
Biedniejsi mieszkańcy Silvanostu mieszkali w wieżach, tak samo jak bogatsi obywatele. Ich domy rzadko jednak przekraczały wysokość czterech czy pięciu kondygnacji. Niemniej każdy z nich otoczony był niewielkim ogrodem, miniaturą wspaniałego parku otaczającego Wieżę Gwiazd. Wszystkie czułe pielęgnowane ogrody były teraz pełne śmieci i porzuconych, rozbitych przedmiotów. Powietrze wypełniał gryzący zapach dymu. Sithas spiął konia i ruszył w sam środek ogarniającego Silvanost szaleństwa.
Dwie przecznice dalej dostrzegł pierwszych uczestników zamieszek. Ludzka kobieta i elfka Kagonesti rozbijały ceramiczne dzbany o chodnik. Kiedy skończyły się im dzbany, podeszły do porzuconego na ulicy wózka i uzupełniły swoje zapasy.
— Dość tego! — rozkazał Sithas. Ciemnoskóra elfka spojrzała na następcę tronu i uciekła z krzykiem. Jej ludzka towarzyszka cisnęła w Sithasa dzbanem. Naczynie roztrzaskało się tuż przed końskimi kopytami, zasypując zwierzę gradem odłamków. Następnie kobieta otrzepała dłonie i ze spokojem odeszła.
Rumak cofnął się i wierzgnął, tak więc przez kilka kolejnych chwil książę starał się uspokoić przerażone zwierzę, Kiedy w końcu odzyskał kontrolę nad spłoszonym wierzchowcem, ruszył dalej.
Uliczka kończyła się gwałtownym skrętem w prawo. Im głębiej książę zapuszczał się w miasto, tym bardziej wyraźne stawały sic odgłosy walk. Słysząc je, Sithas wyciągnął miecz.
Ulice przed nim wypełniał tłum walczących — Silvanesti, Kagonesti, ludzi, kenderów i krasnoludów. Oddział uzbrojonej w piki gwardii królewskiej starał się odepchnąć do tyłu oszalały tłum. Sithas podjechał do oficera wydającego rozkazy nielicznej, dwudziestoosobowej grupie żołnierzy.
— Kapitanie! Gdzie wasz dowódca? — krzyknął, starając się przekrzyczeć panującą dookoła wrzawę.
— Wasza Wysokość! — zasalutował pospiesznie żołnierz w którego żyłach płynęła krew Kagonesti. — Lord Kencathedrus jest na targowisku, gdzie ściga grupę przestępców.
Siedzący na grzbiecie konia Sithas mógł spojrzeć ponad oszalałym morzem ludzi.