Sithel wszedł do hali w towarzystwie lady Nirakiny, widząc królewska parę, służący natychmiast odsunęli przeznaczone Mówcy i jego żonie wysokie krzesła i Sithel zajął miejsce przy stole.
— Niech bogowie zapewnią wam zdrowe i długie życie — rzekł cicho. Przestronna hala została zbudowana w ten sposób, aby rozmowa prowadzona po jednej stronie ogromnego stołu mogła być słyszana przez siedzących przy jego odległym końcu. Wypowiadane przed posiłkami tradycyjne pozdrowienie dotarło wiec do uszu wszystkich zgromadzonych.
— Obyś żył długo. Mówco Gwiazd odparli chórem. Sithel usiadł. Chwilę później, przy wtórze szurania i skrzypienia krzeseł, usiedli pozostali goście.
Natychmiast przy stole pojawił się oddział służących, którzy wnieśli do hali potężnych rozmiarów naczynie. Naczynie kołysało się na wspartym o ramiona dwóch elfów długim kiju. Za nimi kolejnych dwóch mężczyzn niosło wykonane z brązu, durszlakowe pudło, z którego emanował stłumiony blask. W środku były kamienie, które przez cały dzień trzymane były w kuchennych paleniskach. Służący postawili pudło na kamiennej płycie, po czym niosący naczynie mężczyźni opuścili na nie kocioł. Teraz wszyscy mieli pewność, że zupa pozostanie gorąca przez cały czas trwania posiłku, który mógł ciągnąć się nawet przez kilka godzin.
Młode elfie panny, odziane w luźne żółte sukienki z delikatnej tkaniny, uwijały się pomiędzy gośćmi, wypełniając ich miski parującą zupą żółwiową. Dla łych, którzy nie skłaniali się ku gorącemu posiłkowi, przygotowano świeże owoce, zebrane rankiem w rozległych sadach na wschodnim brzegu. Elfi chłopcy uginali się pod ciężarem smukłych amfor, wypełnionych po brzegi purpurowym nektarem. Pilnowali oni, aby puchary gości zawsze były pełne.
Kiedy podano już pierwsze danie, Stankathan dał znak służącym, którzy do tej pory stali posłusznie przy prowadzących do hali drzwiach. Mężczyźni otworzyli masywne podwoje, przez które weszła do pomieszczenia trójka muzyków. Podczas gdy rozmowy w Hali Balifa rozpoczęły się na dobre, grajkowie, z których jeden grał na flecie, drugi na lirze, a trzeci na sistrumie, zajęli miejsca w odległym kącie pomieszczenia.
— Słyszałem — zaczął siary Rengaldus, mistrz Gildii Jubilerów — ze niebawem ma odbyć się konferencji z udziałem przedstawicieli Ergothu.
— To stara wiadomość — odparł kapłan zwany Zertinfinasem. Po tych słowach rozpłatał soczystego melona i nałożył sobie na talerz pełen nasion miąższ. Zaproszono również krasnoludów z Thorbardinu.
— Nigdy wcześniej nie widziałam ludzi z bliska — wtrąciła się Hermathya. — Nigdy też z ładnym nie rozmawiałam.
— Niewiele straciłaś, pani odparł Rengaldus. — Ich język jest ordynarny, a ciała zarośnięte.
— Niczym u bestii — zgodził się Zertinfinas. — To wasze zdanie. — Wtrącił Tamanier. Natychmiast zwróciło się ku niemu wiele par oczu, albowiem najmłodszym dworzanom nie przystało zabierać głosu przy królewskim stole. Żyjąc na równinach, poznałem ludzi i wielu spośród nich było dobrych.
— Tak, ale czy ludzie z natury swej nie są zdradzieccy? — spytał mistrz gildii, która zajmowała się wyrobem najprzedniejszych sandałów. — Czy ludzie w ogóle potrafią dotrzymać słowa?
— Rzadko. — Tamanier spojrzał na Sithasa, swego patrona, szukając na jego twarzy oznak niezadowolenia. Syn Mówcy jak zwykle jadł niewiele, skubiąc pojedyncze winogrona z leżącej na talerzu kiści. Zdawało się, że w ogóle nie słyszał wypowiedzi Tamaniera, tak więc młody dworzanin ciągnął dalej: — Ludzie potrafią być niebywale wręcz honorowi. Być może dzieje się tak dlatego, iż wiedzą, że większość z ich pobratymców taka nie jest.
— Są absolutnie dziecinni w swoich nastrojach — stwierdził Zertinfinas. — Jak mogą nie być? Wszak mają zaledwie około siedemdziesięciu lat, by nauczyć się cierpliwości i zdobyć wiedzę.
— Ale są bystrzy — zauważył Rengaldus. Siorbiąc, upił potężny łyk nektaru i satynową chusteczką wytarł brodę.
Jeszcze sto lat temu nie było na świecie człowieka, który potrafiłby ciąć diamenty czy polerować szafiry. Obecnie rzemieślnicy w Daltigoth nauczyli się obróbki klejnotów i odbierają klientów naszym własnym mistrzom! Moi agenci w Baliforze mówią, że obrabiane przez ludzi klejnoty świetnie się lam sprzedają. Głównie dlatego, że są dużo tańsze od naszych rodzimych. Najwyraźniej kupujący mniej dbają o jakość niż o cenę końcową.
— Barbarzyńcy! — mruknął Zertinfinas, pochylając głowę nad filiżanką.
Niebawem podano drugi posiłek: zimną sałatkę z rzecznego pstrąga ze słodkim, ziołowym dodatkiem. Na jej widok wokół stołu dały się słyszeć pomruki zadowolenia. Przyniesiono także jeden z ulubionych przysmaków elfów: oblane miodem bochenki świeżego chleba, które kształtem przypominały miniaturowe piramidy.
— Być może jeden z uczonych kapłanów będzie w stanie mi powiedzieć — zaczęła Hermathya, odkrawając kawałek ciepłego chleba — dlaczego ludzie żyją tak krótko? — Zertinfinas odchrząknął subtelnie, by zabrać głos, jednak odpowiedź na pytanie panny dobiegła z przeciwnej strony stołu.
— Powszechnie uważa się, że ludzie reprezentują rasę pośrednią, dalszą bogom i bliższą zwierzętom. Nasza własna rasa — stworzona jako pierwsza, obdarzona długowiecznością i magicznymi zdolnościami — bliższa jest bogom.
Hermathya delikatnie przechyliła głowę, by lepiej przyjrzeć się swemu rozmówcy.
— Nie znam cię, wielebny. Kim jesteś?
— Wybacz, pani, że się nie przedstawiłem. Jestem Kamin Oluvai, drugi kapłan Błękitnego Feniksa. — Młody elf podniósł się zza stołu i pokłonił Hermathyi. W swej jaskrawoblękitnej szacie, zdobionej symbolami Błękitnego Feniksa, i złotej przepasce wyglądał osobliwie. Jego złote włosy były długie, nawet jak na panujące wśród elfów zwyczaje. Sithas spojrzał powściągliwie na kapłana. Kamin Oluvai nieczęsto brał udział w królewskich kolacjach.
— A więc, co z tymi ludźmi? — uskarżał się głośno Zertinfinas, któremu nektar powoli uderzał do głowy. — Co mamy z nimi zrobić?
— Wierzę, że jest to sprawa, którą musi zająć się sam Mówca — odparł Sithas. Sto pięćdziesiąt par oczu natychmiast zwróciło się ku Sithelowi, który jedząc rybę, z uwagą przysłuchiwał się rozmowom.
— Władza Silvanesti zostanie zachowana — rzekł ze spokojem. — Dlatego też została zwołana konferencja. Książę skinął głową, po czym spytał:
Czy to prawda, Ambrodelu, że w naszych zachodnich prowincjach żyje więcej ludzi niż Silvanesti i Kagonesti?
— Więcej niż Silvanesti. Wasza Wysokość. Trudno jest jednak zgadnąć prawdziwą liczbę Kagonesti. Tak wielu spośród nich zamieszkuje odległe lasy, góry i równiny... — Ludzie rozmnażają się już po osiągnięciu piętnastego roku życia — dodał z pogardą Zertinfinas. — Zazwyczaj mają pięcioro, sześcioro dzieci!
Wokół stołu dało się słyszeć szepty zaskoczenia i niepokoju. Elfi rodzice w czasie swego długiego życia rzadko posiadali więcej niż dwójkę dzieci.
— Czy to prawda? — Nirakina spytała Tamaniera.
— Tak, przynajmniej jeśli chodzi o tych, którzy mieszkają w głuszy. Nie mogę powiedzieć, jak wyglądają ich rodziny w bardziej cywilizowanych częściach Ergothu. Jednak wiele spośród ich dzieci nie dożywa wieku dojrzałego. Ludzka wiedza na temat sztuki uzdrawiania nie jest równa tej, którą posiadają elfy.
Muzycy przesiali grać skoczne melodie i w hali rozbrzmiały pierwsze dźwięki Lamentu Morskiego Elfa. Podano główne danie. Potrawa została przywieziona na potężnym wozie i okazała się prawdziwą rzeźbą smoka, wykonaną ze złocistobrązowego, kruchego ciasta. Smakołyk piął się na wysokość pięciu stóp. Tylne łuski bestii wykonano z liści mięty, podczas gdy oczy i szpony zastąpiono czerwonymi granatami. Jego głowa i postrzępiony ogon pokryte były oblanymi polewą orzechami.