Выбрать главу

Kith-Kanan machnął dłonią w stronę otaczających ich drzew laurowych.

— Podobają Ci się te sekretne spotkania? Szeptanie i wzdraganie się na każdy usłyszany dźwięk, w obawie, że ktoś odkryje naszą tajemnice?

Hermathya znów pochyliła się ku niemu.

— Oczywiście. Wszystko to czyni całą sytuację jeszcze bardziej ekscytującą.

Kith-Kanan musiał przyznać, że faktycznie ostatnimi czasy w jego życiu powiało nudą. Czule pogłaskał policzek ukochanej. Gdy ponownie zbliżyli się ku sobie, nagły wiatr poruszył złoconymi liśćmi. Elfia panna wplotła palce w białe włosy księcia. Wkrótce Kith-Kanan nie myślał już o małżeństwie, bo Hermathya wypełniła sobą wszystkie jego zmysły.

Pożegnali się z uśmiechem, w milczeniu muskając swe twarze. Hermathya zniknęła, idąc w dół ścieżki, odrzucając do tyłu pukle płomienistych włosów i szeleszcząc otulającym jej smukłe ciało jedwabiem. Kith-Kanan stał u wejścia do złocistego zagajnika i obserwował ją do chwili, gdy na dobre nie zniknęła mu z oczu. Wówczas, wzdychając, skierował swe kroki w stronę pałacu.

Słońce zaszło i mijając plac, książę zauważył służących, którzy ustawiali w pałacowych oknach płonące lampy. Nocą cały Silvanost migotał niezliczoną ilością świateł, jednak Pałac Quinari ze swą masywną wieżą i licznymi, strzelistymi oknami jako jedyny przywodziła na myśl podniebną konstelację. Wspinając się żwawo po prowadzących do głównego wejścia schodach, Kith-Kanan poczuł niezwykłe zadowolenie.

Widząc go, strzegący wejścia strażnicy uderzyli włóczniami w uzbrojoną pierś. Jeden z nich , stojący na prawo pd księcia rzekł:

— Wasza Wysokość, Mówca prosi, abyś niezwłocznie udał się do Sali Balifa.

— Cóż, lepiej więc będzie, jeśli nie każe mu czekać — odparł Kith-Kanan.

Strażnicy stanęli na baczność, gdy przechodził pod głębokim , łukowatym sklepieniem. Nawet perspektywa ojcowskiej reprymendy nie była wstanie popsuć jego nastroju. Młodzieniec wciąż czuł wyraźny, korzenny zapach Hermathyi i w myślach wciąż wpatrywał się w bezdenny błękit jej oczu.

Sala Balifa nazwana tak od imienia kendera, który jako generał walczył dzielnie po stronie Silvanosa, zajmowała całe piętro głównej wieży. Kith-Kanan w pośpiechu pokonywał szerokie, kamienne schody, poklepując po plecach mijaną służbę i serdecznie pozdrawiając napotkanych dworzan. Przez całą drogę towarzyszyły księciu serdeczne uśmiechy.

Zdziwił go fakt, że u wysokich, wykutych w brązie drzwi Sali Balifa stali dwaj strażnicy. W miarę jak Kith-Kanan zbliżał się do wejścia, jeden ze strażników zastukał w nie końcem włóczni. Elfi książę stał przez chwilę w milczeniu, podczas gdy uzbrojeni mężczyźni pchnięcie otworzyli przed nim ciężkie drzwi.

Sala była mizernie oświetlona masywnym świecznikiem stojącym na owalnym, biesiadnym stole. Pierwsza twarz, jaką ujrzał Kith-Kanan, nie należała jednak do jego ojca, Sithela.

— Sithas!

Zza stołu podniósł się wysoki, białowłosy elf. Kith-Kanan pośpiesznie okrążył masywny mebel i serdecznie uściskał swego bliźniaczego brata. Choć mieszkali w tym samym mieście, ich spotkania należały do rzadkości. Większość swojego czasu Sithas spędzał w świątyni Matheri, gdzie już jako dziecko pobierał nauki u kapłanów. Kith-Kanan często opuszczał Silvanost, podróżując na grzbiecie Arcuballisa, jeżdżąc konno, polując. Obaj żyli już na tym świecie dziewięćdziesiąt lat, jednak według obowiązujących w Silvanoście norm dopiero teraz wkraczali w dorosłe życie. Upływający czas i przyzwyczajenie odmieniły bliźniaków do tego stopnia, że niemalże w niczym nie przypominali już siebie nawzajem. Sithas, starszy zaledwie o minuty, był w konsekwencji swego świątynnego życia smukły i blady. Jego twarz rozświetlały duże, orzechowe oczy — oczy ojca i dziadka. Długa, biała szata przepasana była wąskim, czerwonym pasem, symbolem Matheri – boga, który szczególnie upodobał sobie kolor czerwony.

Skóra Kith-Kanana była niemalże równie brązowa jak jego oczy. Życie leśnego strażnika zahartowało młodego księcia, poszerzyło jego ramiona i wzmocniło mięśnie.

— Mam kłopoty – rzekł głosem pełnym żalu.

— Co tym razem przeskrobałeś? — Spytał Sithas, delikatnie zwalniając uścisk na ramieniu bliźniaka.

— Byłem poza miastem, ujeżdżając Arcuballisa …

— Znowu straszyłeś rolników?

— Nie, nie o to chodzi. Byłem ponad miastem, więc postanowiłem zatoczyć koło nad Wieżą Gwiazd …

— I na pewno zadąłeś w róg.

Kith-Kanan westchnął.

— Pozwolisz mi dokończyć? Okrążyłem wieżę bardzo ostrożnie, jednak kto mógłby być na najwyższym stopniu , jeśli nie ojciec. Zauważył mnie i posłał to swoje spojrzenie.

Sithas skrzyżował ramiona.

— Ja również byłem we wnętrzu wieży. Ojciec nie był zadowolony.

Kith-Kanan zniżył głos do konspiracyjnego szeptu.

— O co w tym wszystkim chodzi? Przecież nie wezwał mnie tu dla reprymendy, prawda? Gdyby o to chodziło, nie byłoby cię tu.

— Nie. Ojciec wezwał mnie ze świątyni, jeszcze zanim wróciłeś do domu. Poszedł na górę, by przyprowadzić matkę. Ma ci coś do obwieszczenia.

Kith-Kanan odetchnął z ulgą, rozumiejąc, że nie zostanie zbesztany.

— O co zatem chodzi, Sith?

— Żenię się – odparł Sithas.

Zaskoczony Kith-Kanan pochylił się nad stołem.

— Na E’li! To wszystko, co masz do powiedzenie? „Żenię się”?

Sithas tylko wzruszył ramionami.

— Co tu więcej mówić? Ojciec zdecydował, że już czas, więc się żenię.

Kith-Kanan wyszczerzył zęby w uśmiechu.

— Czy wybrał już którąś z panien?

— Przypuszczam, że właśnie dlatego posłał po ciebie i matkę. Wszyscy dowiemy się o jego decyzji w tym samym czasie.

— Chcesz powiedzieć, ze wciąż nie wiesz, kto będzie twoja żoną?

— Nie. W Domu Kapłana jest czternaście odpowiednich klanów, tak więc jest równie wiele potencjalnych małżonek. Ojciec wybrał jedną z nich, w swym wyborze kierując się oferowanym posagiem i własną decyzją co do tego, który z klanów chciałby widzieć wśród królewskiej rodziny.

Kith-Kanan z rozbawieniem przewrócił oczami.

— Pewnie będzie to paskudna sekutnica.

— To nieistotne. Ważne, by była zdrowa, dobrze urodzona i w odpowiednim stopniu oddawała cześć bogom — odparł chłodno Sithas.

— Nie wiem. Myślę, że rozum i uroda także powinny mieć tu jakieś znaczenie – odciął się Kith-Kanan. — No i miłość. Co z miłością, Sith? Co czujesz, mając zamiar poślubić nieznajomą?

— Tak to się odbywa.

Było to typowe zachowanie Sithasa. Najlepszym sposobem, by zachęcić go do współpracy, było odwołanie się do tradycji. Kith-Kanan cmoknął głośno i powolnym krokiem okrążył stojącego nieruchomo brata. Jego kolejne słowa odbyły się echem od szlifowanych, kamiennych ścian.

— Ale czy to w porządku? — rzekł głosem, w którym pobrzmiewała lekka kpina. — Chodzi mi o to, że każdy skryba czy kowal w mieście sam może wybierać sobie żonę, ponieważ on kochają, a ona jego. Albo żyjące w lasach dzikie elfy i zielone elfy morskie: żenią się z obowiązku czy wybierają na swych towarzyszy osoby ukochane, które urodzą im dzieci i będą im ostoją, kiedy nadejdzie starość?

— Nie jestem jakimś tam kowalem czy skrybą, a już z pewnością nie dzikim elfem — odparł Sithas. Jego głos był spokojny, ale wypowiadane przez niego słowa rozbrzmiewały w kamiennej sali równie głośno, co gniewne uwagi Kith-Kanana, — Jestem pierworodnym Mówcy Gwiazd i mój obowiązek jest mym obowiązkiem.

Kith-Kanan przestał krążyć dookoła brata i z rezygnacją oparł się o masywny stół.

— Zawsze ta sama stara śpiewka, czyż nie tak? Mądry Sithas i lekkomyślny Kith-Kanan — rzekł. — Nie zwracaj na mnie uwagi. Naprawdę cieszę się twoim szczęściem. Swoim również. Ja przynajmniej będę mógł wybrać dla siebie żonę, kiedy nadejdzie czas.