— Dobrze — oddając strzałę Mackeliemu. — Potrzebujesz jeszcze tylko dwudziestu, by wypełnić nimi kołczan.
Następnego dnia, późnym popołudniem, prastary las wypełnił się śmiechem i pluskiem wody, gdy Kith-Kanan wraz z Mackelim beztrosko pływali w jeziorze. Chłopiec radził sobie świetnie pod czujnym okiem Kith-Kanana, tak więc zdecydowali, że resztę dnia spędzą, pływając w kryształowych wodach.
Mackeli rozgarniał wodę rękami, rozglądając się dokoła w poszukiwaniu księcia. Chłopiec był zdecydowanie lepszym pływakiem niż jego siostra, jednak wciąż daleko mu było do Kith-Kanana.
— Gdzie się podziałeś, Kith? — rzekł, niepewnie obserwując powierzchnię wody. W tej samej chwili czyjaś ręka zamknęła się wokół jego lewej kostki i Mackeli wrzasnął przerażony. Poczuł, że coś podnosi go w górę i wyrzuca w powietrze. Śmiejąc się i krzycząc, przekoziołkował w powietrzu kilka stóp i z głośnym plaskiem wpadł do wody. Obaj — młodzieniec i chłopiec — wypłynęli na powierzchnię w tej samej chwili.
— To nie w porządku — rzekł Mackeli, odrzucając z twarzy kosmyki mokrych włosów. Jesteś ode mnie większy.
Kith-Kanan wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— Pewnego dnia dogonisz mnie, Keli. — odparł. Odwracając się z gracją, popłynął ku widocznej nad brzegiem granitowej półce. Kiedy już podźwignął się na rozgrzany kamień, Mackeli zawołał:
— Chcę nauczyć się pływać tak jak ty. Poruszasz się w wodzie niczym ryba.
— Kolejny dowód mojej zmarnowanej młodości. — Po tych słowach wyciągnął się leniwie na kamiennym brzegu i zamknął oczy.
Kilka minut później coś przesłoniło grzejące jego ciało słoneczne promienie. Nie otwierając oczu, Kith-Kanan rzekł:
— Wiem, że tam jesteś, Keli. Słyszałem, jak się skradasz. Lepiej nie... hej!
Wydając z siebie zduszony okrzyk, książę usiadł na kamieniu. Ktoś mierzył w jego nagi brzuch zadziwiająco ostrą włócznią. Mrużąc oczy w jaskrawym świetle, młodzieniec podniósł przerażony wzrok. Dookoła siebie dostrzegł kilka par odzianych w miękkie mokasyny stóp — cztery ciemnoskóre postaci pochylały się tuż nad nim.
— Mackeli, mój miecz! — zawołał książę, zrywając się na równe nogi.
Chłopiec, który nawet na chwilę nie przerwał kąpieli, spojrzał na przyjaciela i roześmiał się głośno.
— Uspokój się, Kith! To tylko White-Lock. Kith-Kanan wytężył wzrok. Przesłaniając oczy, zdał sobie sprawę, że otaczające go cztery postaci to w rzeczywistości mężczyźni z plemienia Kagonesti. Wszyscy oni byli opaleni, muskularni i odziani w spodnie z jeleniej skóry. Na umięśnionych plecach dostrzegł łuki, pełne strzał kołczany i uszyte ze skóry jeleni worki. Ich naga skóra ozdobiona była malowanymi czerwoną, żółtą i błękitną farbą spiralami i wzorami. Najwyższy spośród czwórki — wyższy od Kith-Kanana o kilka cali — ozdobił swe kruczoczarne włosy jaskrawym pasemkiem bieli. Zarówno on, jak i jego towarzysze przyglądali się silvanestyjskiemu księciu z ciekawością i rozbawieniem.
Nagi i wciąż mokry od pływania w jeziorze Kith-Kanan postanowił zachować resztki swej książęcej godności. W czasie gdy Mackeli wyszedł z wody i witał czterech nieznajomych elfów, zawstydzony książę pospiesznie się ubierał.
— Błogosławieństwa Astarina niech będą z tobą, White-Locku, z tobą i twoimi ludźmi — rzekł Mackeli. Przyłożył obie dłonie do serca, a następnie — wierzchem do dołu — wyciągnął je przed siebie.
Kagonesti zwany White-Lockiem powtórzył gest chłopca.
— Z tobą również, Mackeli — rzekł uroczystym, głębokim głosem, wciąż nie odrywając wzroku od Kith-Kanana. — Czy przyprowadzasz teraz do świętego lasu osiedleńców?
Kith-Kanan zdawał sobie sprawę, że termin „osiedleńcy" miał na celu znieważyć jego osobę. Kagonesti byli plemieniem koczowników, którzy nigdy nigdzie nic budowali swych domostw. Zanim jednak zdążył odpowiedzieć, Mackeli rzekł:
— Kith jest mym przyjacielem i gościem, White-Locku. Czy zwyczaj okazywania grzeczności gościom zaginął już pośród Ludu?
Na twarzy White-Locka pojawił się delikatny uśmiech, po czym mężczyzna odparł:
— Błogosławieństwa Astarina niech będą z tobą, gościu Mackeliego.
— Czy ty i twoi myśliwi zaszczycicie mnie swą wizytą? — spytał Mackeli, naprędce zakładając ubrania.
White-Lock spojrzał na swych towarzyszy. Kith-Kanan nie zobaczył ani też nie usłyszał, aby pomiędzy mężczyznami doszło do jakiejkolwiek wymiany zdań, jednak chwilę później wysoki Kagonestyjczyk odparł:
— Ja i moi towarzysze nie chcielibyśmy przeszkadzać Strażniczce Lasu.
— Nie przeszkadzacie — odparł uprzejmie Mackeli.
Kith-Kanan był zaskoczony zmianą, jaka dokonała się w nieodpowiedzialnym chłopcu, który rozmawiał z mężczyznami w niezwykle spokojny i wyważony sposób. W zamian za to oni także zdawali się traktować go z wielkim szacunkiem. Po chwili Mackeli dodał:
— Na chwilę obecną Strażniczki nie ma w pobliżu. Jednak gdyby tu była, z pewnością zechciałaby was ugościć. Chodźcie więc, wymienimy opowieści. Od naszego ostatniego spotkania przydarzyła mi się niesamowita przygoda.
White-Lock jeszcze raz spojrzał na swych towarzyszy.
Po chwili wahania skinął jednak głową i wszyscy razem zaczęli kierować się ku polanie.
Zamykając pochód, Kith-Kanan z uwagą przyglądał się czterem mężczyznom. W czasie swych podróży dokoła zachodnich prowincji Silvanostu spotkał kilkoro Kagonesti, jednak ci porzucili koczowniczy tryb życia i prowadzili handel z żyjącymi na zachodzie ludźmi i Silvanesti. Wielu spośród nich nie malowało już swych ciał i nosiło cywilizowane ubrania. Ta czwórka z pewnością do nich nie należała
W miarę jak zbliżali się do polany, Mackeli przedstawił Kith-Kananowi pozostałych myśliwych. Byli nimi Sharp-Eye, brązowowłosy młodzieniec, zaledwie kilka cali niższy od White-Locka, Braveheart z włosami żółtymi niczym piasek i Otter. Ten ostatni był niższy od pozostałych, o głowę niższy od Kith-Kanana, a jego bladożółte oczy wyrażały ciągłe rozbawienie. Był jedynym spośród mężczyzn, który obdarzył elfiego księcia szczerym uśmiechem, który Kith-Kanan natychmiast odwzajemnił.
Kiedy w końcu dotarli na polanę, Mackeli zaprosił wszystkich, by usiedli pod ogromnym dębem. Sam zniknął we wnętrzu drzewa, by chwilę później powrócić z orzechami, jagodami i innymi owocami lasu. Podczas gdy White-Lock poczęstował się zaledwie garścią czerwonych jeżyn, jego towarzysze z entuzjazmem sięgnęli po łakocie.
— A więc, gościu Mackeliego, jak to się stało, że trafiłeś do lasu? — spytał White-Lock, wbijając wzrok w Kith-Kanana.
Książę zmarszczył brew.
— Jestem wędrowcem, White-Locku, i moje imię brzmi Kith. Używając go, zaszczyciłbyś mnie — odparł zjadliwie.
White-Lock skinął głową, wyglądając na zadowolonego. Kith-Kanan przypomniał sobie wówczas, że bardziej prymitywni spośród Kagonesti uważali za obrazę zwracanie się do osoby po imieniu, jeśli wcześniej im na to nie pozwolono. Teraz książę łamał sobie głowę, próbując sobie przypomnieć, co jeszcze wie na temat plemienia dzikich elfów.
— White-Locku! — zawołał zza pleców Kith-Kanana zdumiony głos. — Czym, w imię lasu, jest to stworzenie?
Jak jeden mąż wszyscy zgromadzeni odwrócili się w kierunku, z którego dobiegał krzyk. Na dalekim końcu polany młodzieniec zwany Otter z trwogą wpatrywał się w Arcuballisa. Gryf leżał skulony w cieniu potężnego drzewa. Chwilę później otworzył jedno oko i leniwie spojrzał na przerażonego elfa.
To Arcuballis odparł z dumą Kith-Kanan. Uśmiechnąwszy się w duchu, książę wydobył z siebie przeszywający gwizd. Słysząc to, Arcuballis poderwał się z ziemi, podczas gdy umykający przed gryfem Otter niemalże runął na ziemię. Kith-Kanan gwizdnął ponownie, z początku przenikliwie, później coraz ciszej. W odpowiedzi na jego wezwanie gryf rozwinął skrzydła i wrzasnął przeraźliwie, imitując gwizd księcia. Z kolejnym gwizdnięciem Arcuballis złożył skrzydła i Z gracją przemaszerował przez polanę, zatrzymując się zaledwie kilka stóp od zdumionych mężczyzn.