— Kiedy coś innie martwi, przychodzę tu, by odpocząć i zebrać myśli — odparła Anaya, wskazując dłonią podwodną grotę.
— Czy to tu byłaś właśnie przez wszystkie te tygodnie? — spytał.
— Tak. Tu i w lesie. Ja... ja wielokrotnie obserwowałam cię w czasie snu. — Spojrzała głęboko w oczy księcia.
Kith-Kanan z trudem ogarniał wszystko dookoła. Piękna jaskinia zdawała się dawać tyle samo odpowiedzi, ile skrywała tajemnic. Była niczym stojąca przed nim niezwykłej urody elfka. Tej nocy odpowiedziała na wiele jego pytań, jednak w jej głębokich oczach znajdował jeszcze więcej tajemnic i pytań, na które nie było odpowiedzi. Tymczasem jednak postanowił poddać się radości, jaką czuł w sercu; radości z tego, że odnalazł kogoś, komu na nim zależało i na kim zależało jemu samemu. A naprawdę zależało mu na Anayi.
— Wydaje mi się, że cię kocham. Anayo — rzekł czule, pieszcząc jej policzek.
Kobieta oparła głowę o jego pierś.
— Błagałam Panią Lasu, aby cię odesłała, jednak nie chciała tego uczynić. „To ty musisz podjąć decyzje", powiedziała. — Po tych słowach przywarła do Kith-Kanana z przerażającą siłą.
Młodzieniec delikatnie uniósł jej brodę i schylił się, by złożyć na jej ustach pierwszy pocałunek. Anaya nie była delikatną, płochliwą elfią panną. Ciężkie życie w leśnej głuszy sprawiło, że stała się twarda i silna, jednak całując ją, Kith-Kanan mógł wyczuć wstrząsające jej ciałem dreszcze.
Chwilę później Kagonesti uciekła jego ustom.
— Nie będzie to zwyczajna miłość — rzekła, wbijając wzrok w księcia. Jeśli mamy być razem, musisz przysiąc, że będziesz mój na wieki.
Kith-Kanan pamiętał, jak szukał Anayi w swoich snach; jak przerażony i samotny czuł się, kiedy nie mógł jej odnaleźć.
— Tak. Anayo. Na wieki. Chciałbym móc ci ofiarować klejnot gwiazd, jednak Voltorno zabrał go wraz z innymi moimi rzeczami. — Widząc, że kobieta nie rozumie jego słów, wytłumaczył jej znaczenie kamienia. Chwilę później Anaya skinęła głową. — Tu w lesie nie dajemy sobie klejnotów. Nasze najświętsze obietnice pieczętujemy krwią. — Po tych słowach wzięła dłoń Kith-Kanana i klękając nad brzegiem sadzawki, delikatnym szarpnięciem ręki nakazała mu uczynić to samo. Położywszy swoją dłoń na krawędzi ostrej skały, przycisnęła ją do kamienia. Kiedy oderwała dłoń, jej wnętrze było wilgotne od krwi. Kith-Kanan zawahał się przez moment, po czym sam skaleczył swą rękę o krawędź przezroczystej skały. Teraz ponownie spletli dłonie, wzajemnie dotykając widocznych w nich ran. Krew Królewskiego Rodu Silvanesti połączyła się z krwią zrodzonych w głębi lasów dzikich elfów Kagonesti.
Anaya zanurzyła ich splecione dłonie w krystalicznie czystej wodzie.
— Na krew, i wodę, ziemię i niebo, na liść i konar, przysięgam cię kochać i opiekować się tobą, tak długo, jak chodziła będę po ziemi, tak długo, jak oddychała będę powietrzem.
— Na Astarina i E’li, przysięgam cię kochać i opiekować się tobą do końca moich dni. — Kith-Kanan poczuł nagle zawroty głowy, jak gdyby zdjęto z jego ramion potworne brzemię. Być może było to brzemię jego gniewu, który spoczął na nim, gdy w złości opuszczał Silvanost.
Anaya wyciągnęła z wody ich splecione dłonie i widoczne na nich rany zagoiły się.
— Chodź — rzekła, podczas gdy Kith-Kanan przyglądał, się temu ze zdziwieniem.
Chwile później wspólnie udali się na tyły jaskini, z dala od sadzawki. Tam jak zauważył książę — kończyła się przezroczysta, mlecznobiała skała. Zastępowała ją gruba ściana poskręcanych korzeni drzew i wpuszczone w podłogę owalne loże, wyściełane miękkimi skórami zwierząt.
Wolno, niezwykle wolno, Anaya położyła się na skórach, patrząc na Kith-Kanana oczami pełnymi miłości. Siadając obok i biorąc w dłonie smukłe palce Kagonesti, młodzieniec poczuł nagle przyspieszone bicie własnego serca. Podnosząc jej dłonie do ust, szepnął:
— Nie wiedziałem.
— Czego?
— Nie wiedziałem, że tak wygląda prawdziwa miłość. — Uśmiechnął się, pochylając się nad Anayą. Jej oddech rozlewał się ciepłem po jego twarzy. — I — dodał miękko — nie wiedziałem, że jesteś kimkolwiek poza dziką panną, która tak bardzo miłuje życie w leśnych ostępach.
— Oto właśnie, kim jestem — odparła Anaya.
Tej nocy rozmawiali o wielu rzeczach, podczas gdy cały kolejny dzień spędzili w sekretnej jaskini. Kith-Kanan opowiedział Anayi o Hermathyi i Sithasie, czując, jak wraz z owym wyznaniem jego serce staje się dużo lżejsze. Obecne w nim złość i frustracja zniknęły, jak gdyby nigdy ich tam nie było. Młodzieńcza namiętność, jaką czuł do Hermathyi, w niczym nie przypominała głębokiej miłości, którą darzył Anayę. Wiedział, że w Silvanoście znajdą się tacy, którzy nie zrozumieją jego uczucia do Kagonesti. Nawet jego własna rodzina byłaby zszokowana; tego był pewien. Tym jednak się nie przejmował, wypełniając swój umysł tylko dobrymi, szczęśliwymi myślami.
Jedyną rzeczą, przy której uparcie obstawał i na którą Anaya w końcu przystała, było to, aby powiedzieć Mackeliemu prawdę o pochodzeniu chłopca. Kiedy opuścili jaskinię i powrócili do pradawnego dębu, znaleźli go siedzącego na jednej z niskich gałęzi, jedzącego wieczorny posiłek.
Kiedy Mackeli zauważył nadchodzącą parę, płynnym ruchem zeskoczył z drzewa, lądując tuż przed nimi. Natychmiast dostrzegł malującą się na ich twarzach radość i widząc, że idą, trzymając się za ręce, zażądał wyjaśnień.
— Czy wy dwoje w końcu staliście się przyjaciółmi? Anaya i Kith-Kanan spojrzeli na siebie j stała się przedziwna rzecz; na twarzy kobiety zakwitł promienny uśmiech.
— Jesteśmy czymś więcej niż tylko przyjaciółmi — rzekła słodkim głosem.
Chwilę później cala trójka usiadła na ziemi, opierając się plecami o potężny pień starego dębu. Kiedy Anaya opowiedziała Mackeliemu prawdę o jego przeszłości za chmur wychynęło słońce i na polane posypały się czerwone, jesienne liście.
— Nie jestem twoim brałem? — spytał Mackeli, kiedy Anaya skończyła opowieść.
— Jesteś nim — odparła z uporem — choć nie pochodzimy z tej samej krwi.
— Skoro więc zostałem odebrany swoim rodzicom — ciągnął chłopiec — komu ty zostałaś odebrana, Ny? — Tego nie wiem i nigdy się nie dowiem. Camirene wykradła mnie rodzicom, tak samo jak ja wykradłam cię twoim. — Zawstydzona spuściła wzrok, patrząc na ziemię.
— Potrzebowałam dziewczynki, aby stała się po mnie kolejną Strażniczką Lasu. Tak bardzo się spieszyłam, że nawet nie zauważyłam, że jesteś chłopcem.
Kith-Kanan położył dłoń na ramieniu Mackeliego.
— Nie będziesz się zbytnio złościł?
Mackeli podniósł się z ziemi i wolnym krokiem oddalił się od swych towarzyszy. Kaptur ześliznął się z jego głowy, odsłaniając białe włosy Silvanesti.
— Wszystko jest takie dziwne — rzekł zmieszany. — Nigdy nie znałem innego życia niż to, które prowadziłem w lesie. Spojrzał na Anayę. — Chyba nie jestem zły. Jestem... oszołomiony. Zastanawiam się, kim bym się stał, gdybym ja... gdyby Anaya..
— Rolnikiem — odparła Kagonesti. — Twoi rodzice byli rolnikami. Sadzili warzywa.
Po tych słowach zaczęła opowiadać, jak z chwilą, gdy uświadomiła sobie, że zamiast dziewczynki zabrała chłopca, próbowała oddać Mackeliego rodzicom, jednak zastała ich dom opuszczony. Tak więc wychowywała Mackeliego jak swojego brata.
Chłopiec wciąż wydawał się wstrząśnięty historią porwania. W końcu z widocznym trudem i wahaniem spytał:
— Czy będziesz musiała znaleźć dziewczynkę, aby ją wychować i uczynić swoją następczynią?
Anaya spojrzała ponad jego ramieniem na Kith-Kanana. — Nie. Tym razem Strażniczka Lasu sama urodzi swoją następczynię. — Kith-Kanan wyciągnął ku niej smukłą dłoń. Kiedy ją przyjęła, Mackeli połączył ich splecione dłonie uściskiem własnych rąk.